
Help!
Tematyczne grupy funkcjonujące na serwisie Facebook poruszają kwestie istotne dla członków tych konkretnych grup. Tak więc na grupie producentów kosiarek raczej nie będą rozstrzygane zagadnienia ze świata księgarzy, a na grupie kynologicznej ciężko będzie znaleźć dyskusję o sprzęcie szermierskim. Fejsbukowe grupy kynologiczne, których liczba członków idzie w setki a nawet tysiące, zazwyczaj (z pewnymi ”wyjątkowymi wyjątkami’) są zamknięte, czyli niedostępne dla ”zwykłych śmiertelników” – treści na nich publikowane widoczne są jedynie dla osób do tych grup należących (lub osób, którym członkowie tychże grup, owe treści jakoś tam przekazują…). Tak ”elitarne” grupy postrzegane są jako ”najbardziej wiarygodne”. Zwłaszcza przez tych, którzy ”dopuszczeni zostali do zaszczytu czerpania z ‚wiedzy tajemnej’ państwa tzw doświadczonych hodowców oraz uczestniczenia w ”wiekopomnych dyskusjach”. Dyskusjach w istocie często będących rozmowami o niczym. Rozmowami, w których w imię ”szczytnych celów” trzeba umieć obyć się bez konkluzji… Rzadziej rozmowy na forach Facebooka inicjowane są prośbami o polecenie odpowiedniego lekarza weterynarii lub o podzielenie się doświadczeniem związanym z posiadaniem psa obciążonego jakąś przewlekłą i wymagającą stałej kontroli, chorobą. Częściej dotyczą pytań i ”konsultacji” o to kiedy, tj. przy jakim poziomie progesteronu można kryć sukę. Albo też są wołaniem o pomoc przy ”opiniowaniu” gotowych karm. Posty służą też do podkreślania i chwalenia się, że Jakiś Tam Pies, Gdzieś Tam zdobył Jakiś Tam Tytuł, reklamują mioty oraz wystawione na sprzedaż szczenięta. Albo jednoczą grupy, napominając środowisko, że ”pseudo rośnie w siłę” i ”wszystko co nie jest (z) nami, to pseudo”. Gównie jednak grupy takie straszą pseudointelektualnymi wywodami ludzi, którzy (za)dużo czasu spędzają na ‚fejsie’ lub po prostu żenującymi gównoburzami z udziałem ”znanych w środowisku” posiadaczy rasowych psów. Przez to powstaje wrażenie, że tematy, które na forum tego rodzaju grup nie są poruszane, nie istnieją albo ”nie są ważne”. Ale po kolei.
Sterowanie konsumentem
Podejdźmy do tych fejsbukowych kynologicznych grup, przez ogrom osób traktowanych przecież jako ”źródło rzetelnej informacji” (szczególnie tych nowo do niech ”wstępujących” – do niektórych grup nie można po prostu ”dołączyć”, do nich można jedynie ”wstąpić”, trochę jak do …sekty), jak do specjalistycznych, opiniotwórczych i cieszących się zaufaniem periodyków – właśnie tak przecież mają zwyczaj ”błyszczeć” co ”znamienitsi” członkowie tego rodzaju grup, jako ”specjaliści”. Periodyków mających określone cele i zasięgi, a przed nimi swoich; inwestorów (którzy angażując określone zasoby, oczekują określonych korzyści) wydawców, redaktorów, dziennikarzy i konsultantów (funkcjonujących także w określonych zależnościach) oraz reklamodawców. I zastanówmy się nad kwestią ”doboru treści” – wyboru poruszanych na forach tych grup tematów i sposobów na zarządzanie nimi. (Gdyż i tu jest jak w opiniotwórczym magazynie: nie tyle liczy się ”temat” jako taki, co sposób w jaki ów temat się przedstawia.) Jak wszystkie te role porządkują się i dzielą w warunkach social media? Kto więc jest w tych fejsbukowych kynologicznych grupach ”inwestorem” – czyje racje, argumenty, w skrócie: interesy ‚dzieją się’ na danym forum (i z jego pomocą)? Kto jest ”wydawcą”/”redaktorem naczelnym”, pełniącym rolę ”kontrolera” (by nie powiedzieć ”cenzora”), dopuszczając (albo nie) tematy ”publikacji” i rozmów, które na tychże fejsbukowych forach można znaleźć? I kto trzyma pieczę nad ”przestrzeganiem zasad regulaminu grupy” – czyli kto zajmuje się pilnowaniem, by odgórnie obrana linia była przestrzegana? Kto jest ”dziennikarzem” wybierającym sobie tematy i publikującym treści? Czy na pewno ”wszyscy członkowie grupy mogą publikować treści”? I wreszcie kto ”w zespole” ma moc ”opiniotwórczą”? Kto wchodzi w rolę ”recenzenta”, gdy pojawia się konieczność(?) ”zrecenzowania” danej kwestii? A skoro jesteśmy już przy ”recenzentach” i ”konsultantach”, to ponownie zwróćmy uwagę na sposób nawigowania dyskusji toczących się na forach kynologicznych grup. W jakim kierunku ”kanalizowana jest energia”? Jakie postawy są modelowane? Jakie nastawienie buduje się u członków tych grup w odniesieniu do poszczególnych zagadnień i które posty/publikacje i rozmowy się ”utrzymują”, a które ”znikają”, są usuwane? I czy wiadomo dlaczego niektóre tematy są cenzurowane, czy też nie jest to ”jasne”? W skrócie: jak się na fejsbukowych grupach kynologicznych ”prowadzi” nie tylko twórcę czy współtwórcę, ale i odbiorcę treści tam dostępnych? I wreszcie: kto jest zwyczajowym odbiorcą treści publikowanych na tychże forach? Gdyby grupy te były na początku wspomnianymi periodykami, to dla kogo byłyby przeznaczone? Kto by te magazyny (czy to w wersji papierowej, czy elektronicznej), kupował? I po co? Czego kupujący by w nich szukali? I dlaczego by kupowali właśnie te periodyki? (Zastanówcie się nad powyższym, nawet przyjmując, że ”w tych grupach to wszystko tylko jakoś tak ‚po prostu samo’ wychodzi”.)
Macie to? Te pytania? Postawiliście je sobie? Ok, to zapiszcie je, bo na razie idziemy dalej:
100% odpowiedzialności hodowcy
Niedawno otrzymałam wiadomość (niepierwszą tego rodzaju i nie ostatnią) od bardzo rozżalonej osoby, która napisała, by podzielić się spostrzeżeniami dotyczącymi zaskoczenia i rozczarowania tym jak potraktowano ją, gdy na jednej z popularnych fejsbukowych grup kynologicznych zadała pytanie, a właściwie ‚ośmieliła się’ zadać pytanie dotyczące, wciąż ”kontrowersyjnej” kwestii, tj. odpowiedzialności hodowcy wobec nabywcy w sytuacji, w której okazuje się, że zakupiony z ”renomowanej hodowli” ZKwP/FCI, psiak nie jest w pełni zdrowy. (Pamiętajmy, że w największym polskim środowisku hodowców i posiadaczy psów rasowych, powszechnym jest stanowisko, że ”rasowy pies”, to pies tylko i wyłącznie z dokumentami wydanymi przez ZKwP i honorowanymi przez FCI – wszystko inne to ”kundle”, ”psy w typie rasy” z ”pseudohodowli”.)
Mniejsza o szczegóły tego przypadku, gdyż tych sytuacji, kiedy to nabywcy rasowych psów z rodowodami honorowanymi przez FCI, na krótko po przeprowadzeniu transakcji odkrywają, iż zakupione przez nich psiaki okazują się być ”nie w pełni zdrowe” lub wręcz ”specjalnej troski”, jest ciągle za dużo. Chodzi o to, co w związku z tym możesz zrobić ty? Ty, jako przyszły nabywca rasowego psa o udokumentowanym pochodzeniu? Po prostu: musisz zdawać sobie sprawę z kilku kwestii i zawsze o nich pamiętać.
Zacznijmy od tego, że bezdyskusyjnym zaniedbaniem nabywcy jest nie zrobienie dokładnego rozeznania na rynku i zakup (przypadkowego) psiaka z kompletnie przypadkowej hodowli, która ”jest blisko” (w tym samym województwie) lub, którą ”polecano” np. na Facebooku. (Czyli jacyś ludzie, którzy w danej chwili byli ”online” i zobaczyli ”post z prośbą o polecenie hodowli” pisali coś w stylu ”mam od niej/niego pieska/suczkę i jestem bardzo zadowolony/a” – faktycznie, ”referencja” warta co najmniej milion zielonych…) Pełna przypadkowość, zamiast wybrania hodowcy i jego hodowli na podstawie ściśle określonych kryteriów. Trzeba być bardzo naiwnym, by nie rozumieć (i dziwić się), że jeżeli kupujący nie stawiają żadnych wymagań, sprzedający nie muszą żadnych wymagań spełniać. Handlarz chce jak najwięcej zarobić. Jeżeli więc przychodzi do niego klient, który daje mu możliwość zarobku przy jak najmniejszym wkładzie owego handlarza w jakość towaru i usług, handlarz nie ma żadnego powodu podnosić ani jakości swoich usług, ani jakości swojego towaru. I dodać wypada, że monopol bardzo źle wpływa na jakość usług i towarów, w kynologii lub może raczej ‚psiarstwie’ dokładnie tak samo, jak w każdej innej dziedzinie. Pojęcie ”pseudohodowla” nie dotyczy organizacji, logo, tylko ludzi. Konkretnych osób, które są pseudohodowcami – zapamiętajcie to sobie na całe życie.
Mimo powyższych oczywistości o jednym jeszcze nigdy nie wolno zapominać. I to jest to, za co na pewno i zawsze w ”kontrowersyjnych” sytuacjach typu ”nie do końca zdrowy szczeniak”, w stu procentach odpowiada i za co winę od początku do końca ponosi hodowca. Tym czymś jest jego aroganckie, bezczelne, chamskie, czyli po prostu prostackie zachowanie wobec nabywcy niezdrowego szczenięcia/podrostka. Wobec nabywcy zaskoczonego sytuacją, zagubionego w niej, zaniepokojonego i szukającego u hodowcy pomocy. Tak, pomocy. Dlatego, że znacząca większość osób, które zdecydowały się (jak im się wydawało) ”świadomie wydać pieniądze” (kilka tysięcy złotych lub kilka tysięcy euro) na rasowego psa, zakupując go z hodowli ZKwP/FCI, myśli o hodowcy, od którego psiak został zakupiony, jako o ”specjaliście”, ”autorytecie”, osobie ”rzetelnej” oraz ”godnej zaufania”, bo ten zarejestrowany jest w Związku Kynologicznym w Polsce. Gdy więc nabywcy tacy dowiadują się, że ich czworonożny przyjaciel nie jest tak zdrowy, jak się im wydawało (jak ich zapewniano, że zdrowy jest), w pierwszym odruchu, zwracają się do hodowcy i oczekują od niego pomocy. I niestety ciągle zbyt często się rozczarowują. A gdy się z pierwszego szoku nieco otrząsną, na fejsbukowych grupach kynologicznych ”dzielą się ze światem” (a przynajmniej starają się to robić) swoim doświadczeniem z ”współpracy” z danym tzw hodowcą. I? Zalewa ich fala hejtu ze strony rzeczonego ”hodowcy”, jego tzw przyjaciół oraz ”wyznawców”, która dodatkowo im ”dowala”.
Wiecie jak w praktyce definiuje się hodowcę? Kto to w ogóle jest ”hodowca”? Hodowca to właściciel suki, która dała potomstwo. Kropka. Tyle. Twoja suka dała miot? Witamy w ”klubie hodowców”.
”Definicje” i schizofreniczny brak logiki
Kwestią, od której omawianie problematyki „niezupełnie” zdrowych psów należy zacząć, jest forma hodowli. Hodowle zarejestrowane w stowarzyszeniach hodowców legalnie działających w Polsce są ”amatorskie” – tak mówi statut np. ZKwP, czyli stowarzyszenia najdłużej działającego i zrzeszającego w Polsce największą liczbę osób rozmnażających psy o tzw udokumentowanym pochodzeniu oraz przez istotną część polskiego społeczeństwa traktowanego jako ”jedyne niepseudohodowlane stowarzyszenie w Polsce”. Skoro hodowle są amatorskie, to co wśród nich robią takie, w których większość psów pochodzi z linii, które ciągną się od pokoleń? Linii, których tworzenie wzorowane jest na metodach hodowlanych rodem z instytutów cytologii i genetyki, ale w amatorskim wykonaniu, więc trudno powiedzieć o nich, że ”budowane są w oparciu o metody hodowlane, stosowane przez naukowców”. I co robią w tych amatorskich hodowlach psy, które używane są do tworzenia kolejnych kilku, kilkunastu linii (a może więcej, zwłaszcza gdy mówimy o ”modnych” reproduktorach)? Hodowcy-amatorzy, czasem tak zawzięcie upierają się przy twierdzeniach o swoim profesjonalizmie, gdy w ”gównoburzach” rugają nabywców ”nie do końca zdrowych psów”, że w istocie, nowicjusze mogą dać się nabrać. I uwierzyć, że pretensje przez ”amatorskich profesjonalistów” zgłaszane, by traktować ich rzekome ”doświadczenie” co najmniej z taką estymą, jak profesorski tytuł, są uzasadnione. Czy oto obnażył się nam kolejny zdumiewający oksymoron polskiego psiarstwa? Hodowca prowadzący amatorską hodowlę psów rasowych, to ”amatorski profesjonalista” czy ”profesjonalny amator”? Może warto urządzić głosowanie i demokratycznie wyłonić odpowiedź? W każdym razie, hodowca-amator tworzy swoje linie, działa zgodnie z jakimś swoim ”planem”/pomysłem i te linie nie są ”przypadkowe” – nawet jeśli tworzy je Osoba Bardzo Mało Mądra, to nie wybiera psów skrajnie chaotycznie, a według jakiegoś swojego określonego klucza. (Nawet, gdy kluczem jest dostępność tzw reproduktora, i w efekcie iluś tam odmów, ”hodowca” kryje tym, czego mu nie odmówiono i tak sobie ”robi” szczeniaczki, to jest to klucz i metoda postępowania oraz ”styl hodowania”.) Ludzie ci, ci hodowcy-amatorzy zarejestrowani w stowarzyszeniach zrzeszających osoby zajmujące się amatorską hodowlą psów rasowych, piszą i mówią o metodach hodowlanych przez siebie używanych. Co rusz, także na fejsbukowych grupach kynologicznych przewijają się hasła ”outbreeding” i ”inbreeding (inbred)”…
Z mojego punktu widzenia sprawa jest prosta: albo jesteś amatorem i raz na jakiś czas, powiedzmy maksymalnie raz do roku, puszczasz na rynek miot po niespokrewnionych psach jednej rasy – wszak jesteś amatorem i nie posiadasz wykształcenia kierunkowego: genetyk, biolog itp., więc nie bawisz się w ”bajerancki inbred”. I robisz sobie pieski za pomocą kojarzenia niekrewniaczego – zabierając się za amatorskie rozmnażanie psów wypada wiedzieć przynajmniej tyle, by móc odpowiedzieć na pytanie o to, czym jest ”kojarzenie niekrewniacze”. Albo masz zasoby; warunki i narzędzia, czyli dysponujesz jakimś terenem (z odpowiednią infrastrukturą, w której skład wchodzą także zatrudnieni pracownicy), na którym utrzymujesz znaczącą liczbę osobników obojga płci psiaków wybranej rasy. No i jesteś doktorem nauk biologicznych, praktykiem; masz dostęp do laboratoriów, instytutów, innych fachowców w dziedzinie. Znasz profile genetyczne osobników, które kojarzysz i min. dzięki temu unikasz zagrożeń wynikających z kojarzenia osobników zbyt blisko z sobą spokrewnionych – znasz ich profile, a nie tylko ”na słowo honoru” wierzysz w to, co mają napisane w rodowodach. Znasz słabe strony ”swojej rasy”, wiesz jakie są typowe dla niej schorzenia, przeprowadzasz więc badania psów, które chcesz rozmnażać i usuwasz z programu hodowlanego osobniki obciążone wadami/schorzeniami po to, by szczenięta, które w wyniku twojej działalności przyjdą na świat, były możliwie jak najwyższej jakości, czyli tak zdrowe, jak to tylko możliwe dzięki twojemu profesjonalizmowi. I byś mógł/mogła z czystym sumieniem sprzedawać je swoim klientom za te spore sumy, które odzwierciedlałyby twoje autentyczne zaangażowanie w pracę hodowlaną. A! Oraz masz szmal. Dużo pieniędzy, po prostu multum kasy, bo wszystko to wiąże się z inwestowaniem (w pasję). Masz warunki fizyczne i te rozumiane jako intelektualne zaplecze. Wtedy jesteś profesjonalistą. I wtedy świadomie stosujesz inbredy i świadomie powodujesz zmiany genetyczne zewnętrzne i wewnętrzne, wpływające na psychikę, wygląd (fenotyp) i sprawność/ funkcjonalność/ zdrowie fizyczne psów.
W przypadku typowej polskiej hodowli mamy jednak do czynienia z ludźmi ”z łapanki”. Bywa nawet (czego dowodem są fejsbukowe posty), że niepotrafiącymi poprawnie się wysłowić w ojczystym języku, nie wspominając o obcej wielu z nich logice… (Wystarczy zobaczyć jak mają się fejsbukowe ”dyskusje” pod wklejanymi przez tych, co mają nieco szersze zainteresowania niż ”gównoburza” [a to bardzo rzadki i poważnie zagrożony wyginięciem rodzaj psiarzy], linkami do np. anglojęzycznych tekstów o najnowszych odkryciach genetyków i ich znaczeniu dla poszczególnych i bardzo popularnych [czyli chętnie i w Polsce rozmnażanych] ras. Zdarzają się komentarze, ale rzeczowe dyskusje właściwie nie istnieją. Nie odbywają się. Bo ludzi ”z łapanki” genetyka nie interesuje – za dużo ”zawracania głowy” z badaniami i rozmnażanie przestałoby się opłacać. I rzeczywiście trzeba byłoby zacząć do niego dokładać spory ”hajs”. I nie zapominajmy, że bariera językowa nie pozwala wielu ”hodowcom” zapoznawać się z najświeższą literaturą traktującą o ”ich branży”.)
”Kulturę kynologiczną” mamy taką, jaką mamy – szkoda słów (Może ten blog coś zmieni? Nadzieja umiera ostatnia 😉 )… I między innymi dlatego właśnie mamy do czynienia z ”eksperymenciarzami”, ludźmi ”eksperymentującymi” na żywych organizmach, jakby byli naukowcami w prestiżowych instytutach. A amatorzy nie mogą działać profesjonalnie. Brak im ”zasobów”; wykształcenia, wiedzy, dostępu do laboratoriów, profesjonalnych, rzetelnych badań, finansowania etc. Jednak, mimo swoich braków, pseudoprofesjonalnie, poprzez tzw inbred, linebred itp., modyfikują psy, co skutkuje rosnącą ilością schorowanych zwierząt.
Ewentualne ‚dodatkowe kursy dokształcające’ dla tzw hodowców, organizowane przez stowarzyszenia hodowców nie mają szans pokryć wszystkich deficytów ich uczestników. Nie można w jeden weekend (ani kilka) zrobić ”kursu z genetyki” – sorry, ale nie. To tak nie działa. Bądźmy poważni. Dalej, nawet jeśli osoba prowadząca takie ”kursy” czy ”wykłady” miałaby odpowiednie wykształcenie i np. była genetykiem lub biologiem, to jeśli nie pracowałaby w laboratorium badawczym i sama nie tworzyła w owym laboratorium bazy pod jakąś ‚grupę testową’, dalej byłaby jedynie teoretykiem. No i powiedzmy sobie wprost: praktyk, wmawiający siedzącym przed nim przypadkowym ludziom, z nauką nie mającym nic wspólnego, jakimś paniom i panom, którzy ”hodowlą psów” np. chcą sobie dorobić do spłaty kredytu, który wzięli na 20-30 lat, na budowę domu i pieniądze ze sprzedaży szczeniaków mają im ten kredyt spłacać, za opowiadanie takim panom i paniom, że ”zupełnie bezpiecznie” sobie mogą, tak ”na lajcie” stosować inbredy itp., powinien wylecieć z posady (w tym badawczym ośrodku, w którym pracuje, o ile w ogóle w jakimś, jako praktyk pracuje). A może i jeszcze bardziej odpowiedzieć za szkodliwość swojego działania, bo opowiadanie dyrdymałów nijak miałoby się do tego, z czym na co dzień taki praktyk by się stykał. (A, i pamiętajcie o zasadniczej różnicy: czasem [raczej za granicą] właśnie np. psy, które urodziły się po to, by stać się częścią jakiegoś eksperymentu, można po zakończeniu badań, przekazać do adopcji i te zwierzaki znajdują domy, są ”wyadoptowywane”. U nas bywa, że psy, które rodzą się w wyniku ”eksperymenciarstwa” ludzi ”z łapanki” są sprzedawane nabywcom jako ”efekty przemyślanej pracy hodowlanej, wykonanej dla dobra rasy”…)
Czy można dziwić się tym, którzy twierdzą, że chęć utrzymywania potencjalnych klientów na szczenięta w przekonaniu, że ”ci wszyscy ludzie to profesjonaliści”, ma na celu umożliwienie im, tym ”profesjonalistom”, poprzez utrzymywanie tego rodzaju środowiskowej narracji, łatwej sprzedaży szczeniaków po cenach odpowiednio wyższych, niż te, które oferują hodowcy-sprzedawcy zrzeszeni w innych niż Związek Kynologiczny w Polsce stowarzyszeniach? W tych ”innych stowarzyszeniach”, o których, wnioskując z treści (burzliwych i gorących, gdyż ta tematyka, w przeciwieństwie do genetyki, podnieca prawie wszystkich ”specjalistów”) fejsbukowych dyskusji, snujący wizje i pragnienia o prawnym ustanowieniu ich monopolistami, członkowie ZKwP, mówią iż to ”stowarzyszenia pseudohodowane”, a zarejestrowani w nich hodowcy, to ”pseuduchy”, gdyż ”nie spełniają kryteriów, które spełniają hodowcy z ZKwP”. Jakich kryteriów? Skoro ten rynek, rynek kynologiczny, rynek rozmnażania, sprzedawania i nabywania psów o tzw udokumentowanym pochodzeniu (a co z DNA?), psów konkretnych ras, jest w Polsce, zwłaszcza z punktu widzenia pierwszego z brzegu potencjalnego konsumenta, kompletnie nieuregulowany. Co wyjątkowo ważne, przy okazjach, gdy szeregowi członkowie ZKwP określają hodowców należących do pozostałych kynologicznych stowarzyszeń i organizacji, mianem ”psuduchów”, oficjalnie władze tego najstarszego w Polsce stowarzyszenia hodowców rasowych psów, nigdy nie wypowiadały się źle o innych, nowych stowarzyszeniach i organizacjach ani inicjatywach kynologicznych tworzonych bez powiązań z ZKwP. Władze Związku Kynologicznego w Polsce nigdy nie zajęły stanowiska, w którym choćby ”otarły się” o szkalowanie ”nieswoich hodowców”. To jasne, że władze stowarzyszeń, w tym i ZKwP nie mają możliwości kontrolowania zachowań i wypowiedzi wszystkich ani nawet części swoich członków. I nikt trzeźwo myślący nie oczekiwałby tego typu kontroli. Z drugiej jednak strony władze ZKwP nigdy także nie korygowały swoich ”podopiecznych”, uzmysławiając im, że gdy ci najzapalczywsi, przy pomocy internetowych for, walczą na froncie iście ”ideologicznej wojny” ze ”śmiertelnym wrogiem”, w którym widzą każdego, nie-wyznawcę ”jedynie słusznych rozwiązań”, otwarcie zwalczając konkurencję, najbardziej godzą we własną organizację . (Wątek mitów na temat tego, dlaczego hodowcy rozmnażający psy pod szyldem najpopularniejszej w Polsce organizacji hodowców, są ”naj”, nie jest w tym wpisie potraktowany osobno, bo nie jest to chyba potrzebne, ale zahaczymy o ten temat w dalszej części tekstu, min przy pomocy serii 9 grafik ”Profilowanie genetyczne w kontekście potwierdzenia uczciwości”.) Przyznam też, że nie jestem przekonana co to tego, czy w tych ”innych” stowarzyszeniach, także należących do międzynarodowych federacji kynologicznych, rzeczywiście jest ”taniej”. Po prostu nie sprawdzałam tego. Być może ”jest taniej”. Jeśli tak, to może chodzi o to, by pokazać konsumentom, że za psa popularnej w Polsce rasy, psa z certyfikatem potwierdzającym pochodzenie, można zapłacić mniej niż za psa tej samej rasy bez certyfikatu DNA? Z pewnością warto jest to sprawdzić.
Jak skwitowała temat ”amatorskiej hodowli” jedna z niewielu osób, z którymi o KYNOLOGII (a nie ”psiarstiwe”), miewam okazje od czasu do czasu rozmawiać: ”Modyfikowanie eksterieru w formie, w której robi to (tak im wychodzi) znacząca część hodowców prowadzących te amatorskie hodowle, przypomina działanie w rodzaju położenia instalacji elektrycznej, po przeczytaniu książki o tym ”Jak położyć instalację elektryczną?”. Nieważne, że nie posiadasz uprawnień, w książce jest napisane, że niekoniczne są różnicówki przy obwodzie 20m2, u ciebie obwód ma 23m2, ale ”te 3m to taki margines”. Działa… Do czasu. Nie będę już nawet rozwodzić się nad tym, że większość z tych ludzi, tych hodowców-amatorów, a raczej najzwyczajniejszych w świecie rozmnażaczy, nie wyciąga wniosków logicznych ze swoich czynów.”

Co ciekawe rynek kynologiczny, wciąż przecież amatorskiej hodowli, hodowli prowadzonej przez nie-naukowców, inaczej wygląda poza granicami Polski, np. w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii… Hodowcy psów z całego świata bardzo chętnie sięgają po fachową, szczególnie anglojęzyczną literaturę z zakresu genetyki i usprawniania, podkreślmy: amatorskiej hodowli psów rasowych. Hodowcy nie szczędzą wydatków na zdobywanie informacji wynikających z badań psów, których w swoich hodowlach do rozrodu używają. I coraz częściej nie wstydzą się publikować informacji nie tylko o tym, że ”wszytko jest super”, ale i takich, z których jasno wynika, że u któregoś ze swoich psów wykryli coś, co nie pozwala im użyć go w hodowli. Bo tylko tak, poprzez transparentność, można rzetelnie i wiarygodnie budować mapę swojej hodowlanej linii. Publikacje na stronach takich jak np. https://www.instituteofcaninebiology.org/ cieszą się wielkim, niesłabnącym zainteresowaniem i ich przyswajanie przez hodowców jest na porządku dziennym, nie jest ”dodatkową pracą”, jest codziennością pasjonującego się kynologią hodowcy amatora.
Amatorskie hodowle rasowych psów, choć hodowcy rozmnażają psy i sprzedają je (swój towar), a nabywcy (czyli konsumenci) je od sprzedawców-hodowców kupują, nie są traktowane jak ”profesjonalne firmy usługowe”/”zakłady produkcyjne”. Jakże mogłyby być tak traktowane, skoro do ich prowadzenia nie jest wymagane ani specjalnie wykształcenie, ani posiadanie odpowiedniego terenu, czy infrastruktury. Ani jakiekolwiek potwierdzenie, że naprawdę ”pracuje się” na ”komponentach” wskazanych w metrykach i rodowodach psów. ”Komponentach”, o których mówi się konsumentowi, że z nich ”zrobiony” jest szczeniak, którego ten kupuje – nie istnieje wymóg genetycznych badań potwierdzających treści metryk i rodowodów. (Choć dla porządku należy zaznaczyć, że kynologiczny świat się zmienia, zasuwa do przodu w iście imponującym tempie. W efekcie wymóg ten nie istnieje w stowarzyszeniu Związek Kynologiczny w Polsce (ZKwP), natomiast jest normą w przynajmniej niektórych z innych polskich związków kynologów, organizacjach o krótszym od ZKwP stażu, jak np. min. Polski Klub Psa Rasowego, Stowarzyszenie Właścicieli Kotów i Psów Rasowych, Polska Federacja Kynologiczna (ale do tego wątku szerzej przejdziemy w nieco dalszej części tekstu). Przywykliśmy do stanu, w którym na polskim rynku kynologicznym nie jest wymagane także przestrzeganie ściśle określonych kryteriów dotyczących produkowanego ”towaru” – nie jest wymagana pewność pochodząca z wyników określonych badań, iż zwierzęta, które się rozmnaża, są zdrowe nie tylko w znaczeniu takim, że nie są chore na choroby zakaźne, ale i że wolne są od wrodzonych wad typowych dla swojej rasy, które czynią z nich zwierzaki niepełnosprawne – specjalnej troski. Konsumenci przez lata słuchali, że, gdy chodzi o tego rodzaju nieobowiązkowe badania w odniesieniu do całych populacji a nie tylko pojedynczych osobników, ”Związek tego nie wymaga”’ i na tym się tego rodzaju dyskusje kończyły. Czasy się zmieniają… I chyba wypada podkreślić, że znamienna fraza ”Związek tego nie wymaga” to sformułowanie, które trudno usłyszeć od kogoś z organizacji innej niż ZKwP.
”Kwalifikacje hodowlane”, w kontekście kynologicznym, dotyczące przygotowania osoby, która chce psy rozmnażać, do tego by, upraszczając ”robiła to z głową”, w prawie polskim nie istnieją. Nie ma przepisów, które określają, jaką (i że w ogóle) ścieżkę edukacyjną musi przejść osoba, która zamierza rozmnażać psy i… modyfikować ich fenotyp. Nie istnieje temat ”uzupełnienia kwalifikacji” jako warunku na prowadzenie hodowli psów rasowych. W konsekwencji, w odniesieniu do obowiązujących w Polsce przepisów, hodowcą może zostać praktycznie każdy. Oznacza to, że do woli, każdy tzw hodowca możne modyfikować fenotyp psów o tzw udokumentowanym pochodzeniu, czyli bardzo luźno i indywidualnie interpretować sobie wzorzec rasy, którą rozmnaża. I sprzedawać szczeniaki nabywcom, czyli konsumentom towaru, jako ”wzorcowych przedstawicieli rasy”, niezależnie od ewentualnych dziedzicznych obciążeń, którymi są one obarczone ani tego, jak bardzo, już na etapie szczenięctwa, zdradzać będą, że w przyszłości nie mają szans wyrosnąć na osobniki zgodne z wymogami wzorca swojej rasy. (Na co wskazują nieprawidłowości anatomiczne, możliwe do zaobserwowania już na tym wczesnym etapie.) Można ów nieszczęsny fenotyp modyfikować (nie tylko nie mając dostępu do laboratoriów i nie rozumiejąc zasad, którymi rządzi się genetyka), ale choćby bez opierania się na podstawowej wiedzy o osobnikach, które się rozmnaża: nie znając nawet ich profilów DNA. I Można robić to aż tak nieudolnie, ”starając się” naśladować naukowe metody hodowlane stosowane przez naukowców. Metody hodowlane, których wielu z tych tzw hodowców psów nawet nie rozumie, co nie przeszkadza im zawzięcie ”kłapać dziobem” o ”zawężaniu puli genetycznej”, gdy zwraca się im uwagę, na oczywistość że osobniki obciążone, pochodzące z ciągnących się od lat ”linii”, z ”planów hodowlanych” należy bezwzględnie eliminować. W wyniku tego stanu rzeczy, masy jakichś przypadkowych ludzi produkują mnóstwo psów, a to (co najmniej w niektórych rasach) skutkuje rosnącą ilością schorowanych zwierząt.
”Kwalifikacje hodowlane” to dla dzisiejszych psiarzy kwalifikacje, które nabywają ich psy – nie oni. Oni, ci tzw hodowcy w istotnej części, w swoim mniemaniu są jak ”płatki śniegu” – ”wyjątkowi i niepowtarzalni, doskonali takimi, jakimi się urodzili”. Polskie społeczeństwo przywykło myśleć, że ”wszystko co w Polsce dotyczy rasowych piesków wiąże się z ZKwP”. I tak jest też w przypadku najpopularniejszych wystaw psów, tych cieszących się największym zainteresowaniem, które organizowane są właśnie przez to stowarzyszenie. Psy, uprawnienia zdobywają drogą wystaw. Wystaw, które w istocie są tylko show. Imprez, podczas których sędziowie kynologiczni, subiektywnie, w oparciu jedynie o swoje indywidualne wrażenia i interpretacje wzorców ras oraz tego co jest ”estetyczne”, sympatie i antypatie, wybierają ”najpiękniejsze okazy”. (Żale na temat tego, jak wygląda przyznawanie ocen i tytułów wystawowych, tego kto wygrał a kto przegrał, ”który ‚koniec smyczy’ został oceniony” etc., są częstym tematem postów zamieszczanych na grupach przez hodowców i posiadaczy psów, zgłaszanych na wystawy FCI.)
Na wystawach ma być miło i nikt na tych wystawach nie pyta o wyniki zdrowia psów na nich pokazywanych. Wyniki dotyczące; dysplazji stawów i innych schorzeń aparatu ruchu, chorób serca, oczu, trzustki, tarczycy, nerek, głuchoty itp., bo nie po to są urządzane te konkursy, by weryfikować wyniki takich badań. Nie chodzi w nich o to, by poprzez nie wyłaniać osobniki, o których wartości hodowlanej na podstawie przeprowadzonych, certyfikowanych badań wiadomo najwięcej. Kwalifikacje hodowlane, czyli dopuszczenie danego osobnika do rozrodu, zależy od tego, czy na iluś tam wystawach dostanie wystarczającą ilość odpowiednich ocen za sam wygląd. Kwalifikacje hodowlane psy, zdecydowanie rzadziej, zdobywają też podczas tzw przeglądów hodowlanych. W tym i tych ”specjalnych”, na które prowadza się psy w ZKwP, psy min. z ”wadami nabytymi”, w których to definicji, zdaniem ZKwP, mieszczą się też psy celowo okaleczone chirurgicznymi zabiegami zmieniającymi ich wygląd tj. kształt, wielkość, sposób noszenia uszu i/lub ogonów, których na wystawach już tak swobodnie, jak jeszcze w 2015 roku, pokazywać nie można. Oraz elementem kwalifikacji hodowlanej są także, ale tylko dla niektórych ras, testy psychiczne dla psów (nie ich właścicieli…), które ZKwP organizuje. To nie jest tak, że udział danego psa w wystawie jest swego rodzaju ukoronowaniem, ”wisienką na torcie”. Że pies, którego się na wystawie pokazuje jest wcześniej wyselekcjonowany jako ”absolutnie wolny od wrodzonych wad typowych dla jego rasy”. (Przecież w wystawach biorą udział nawet szczenięta.) Że ”na 100% został przebadany i jest jasne, że używanie go w hodowli jest bezpieczne”. I dlatego można z nim iść na konkurs piękności i ”stawać w szranki z także wyselekcjonowanymi, najdoskonalszymi pod względem fizycznego i psychicznego zdrowia oraz pożądanego wyglądu, osobnikami”. Nie, wystawy psów to tylko show, a nie element kwalifikacji hodowlanej, rozumianej jako ”przegląd hodowlany, opierający się o tzw dowody z natury, czyli wyniki badań pokazywanych na nich psiaków”.





Nie mając możliwości stosowania metod hodowlanych a jedynie ”w ciemno”, bo nawet bez profilu DNA je naśladując i nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że błądzi się po omacku albo wręcz z powodu zadufania i arogancji kompletnie ten fakt ignorując, nie ma się warunków na to, by kontrolować tę nieszczęsną ”pulę genetyczną”, z której tak dumni są tzw hodowcy i ustrzec rozmnażane przez siebie psy przed depresją inbredową. Depresją inbredową, która w takich warunkach, dla państwa tzw hodowców, staje się czymś odległym, niedotyczącym ich hodowli, nierealnym, trudnym do uwierzenia i nieprawdopodobnym, jak ”bajka o żelaznym wilku”, a wreszcie mitem…
Hodowle psów rasowych prowadzą bardzo różni, nierzadko bardzo przypadkowi ludzie. Ludzie nieposiadający kierunkowego wykształcenia, a więc kwalifikacji, zaplecza intelektualnego ani finansowego i z tego powodu nie mogący być traktowani jako profesjonaliści – nie mieszczą się w tej kategorii. Nie są więc hodowcy i ich hodowle psów rasowych (także w społecznej świadomości) traktowane jak ”profesjonalne firmy usługowe/producenci towarów” i nie są jak one opodatkowane… No, właśnie. Pretensje do bycia postrzeganymi jako ”profesjonaliści” są duże, ale opodatkowanie działalności polegającej na ”produkowaniu psów” jest ”amatorskie”…
Gdy przechodzimy do rozliczeń z Urzędem Skarbowym także, a raczej przede wszystkim dla ściągającego podatki Urzędu, hodowcy ci są amatorami. ”Przypadeq?” Niezależnie od tego w jakiej organizacji hodowców działa hodowca ”produkujący” i sprzedający rasowe psy, jest hodowcą prowadzącym ”amatorską hodowlę psów rasowych”. Hodowla amatorska jest tak, w ten sposób zakwalifikowana, bo ”nie przynosi zysków”. Poważnie? (Pamiętajcie o tym, czytając treść min. grafik zatytułowanych ”Zamarzyło się”.) Zakwalifikowanie tego typu zajęcia, czyli rozmnażania i sprzedawania konsumentom towaru w postaci psów rasowych (towaru, z którego dochód jest zazwyczaj nieewidencjonowany), jako hodowli amatorskiej, sugeruje, że takie ”rozmnażanie psów, nie przynosi zysków”. I tak buduje się u polskiego społeczeństwa, u konsumentów towaru/rzeczy ”pies rasowy”, wrażenie, przekonanie wręcz, że ”hodowla psów jest zajęciem niedochodowym”. A przecież, zakupując psa rasowego, jego nabywca zobligowany jest zapłacić podatek od wzbogacenia się, na poczet przyszłych ”możliwości finansowych, które potencjalnie daje mu zakupienie owego rasowego psa”…
”Działy specjalne produkcji rolnej” -hmm… Rolników dotyczy coś takiego jak ”kryterium kwalifikacji rolniczych”, a hodowców psów, którzy rozliczają się jako tacy ”specjalni rolnicy”, nie dotyczą żadne tego rodzaju wymogi. Wierzycie w to, że skoro stan prawny dotyczący rozmnażania rasowych psów w Polsce, wygląda właśnie tak, to ”hodowla rasowych psów jest zajęciem niedochodowym”? W sieci znalazłam coś takiego: ”Sąd Najwyższy w jednym z wyroków stwierdził, że „prowadzenie działalności rolniczej […] oznacza prowadzenie na własny rachunek przez posiadacza gospodarstwa rolnego działalności zawodowej, związanej z tym gospodarstwem, stałej i osobistej oraz mającej charakter wykonywania pracy lub innych zwykłych czynności wiążących się z jego prowadzeniem”. ”Kupujecie”, że to ”przypadek”, że od tylu lat nikt się na poważnie nie wziął za sprawdzenie tego kynologicznego rynku i dokładnie nie policzył, jak to jest z tymi pieniędzmi z rozmnażania psów? Dochody z hodowli psów w przeważającej części są nieewidencjonowane, nie wiadomo więc co jest przychodem, co rozchodem… A typowego tzw hodowcę rasowych psów z rolnikiem łączy już chyba tylko tyle, że też, od czasu do czasu, gówna musi z ”zagród” posprzątać. No, bo co np. jakąś dziuńkę z brwiami odrysowanymi od szklanki i szponami z dżecikami, która w blokowym mieszkaniu albo domu na kredyt, jednej pelargonii nie ma i puszcza miocik za miocikiem jakiejś modnej i dobrze się sprzedającej mini-mikro albo tzw groźnej rasy, łączy z produkcją rolną?
Jako nabywca muszę zapłacić podatek od wzbogacenia się, bo zakup psa rasowego, potencjalnie może przynieść mi korzyść, kiedy zacznę go rozmnażać, ale jak już dostaję patent na rozmnażanie, czyli gdy mój pies uzyskuje hodowlane uprawnienia, a ja zostaję tym ”hodowcą” i mogę psy sprzedawać, to już mi ta ”hodowla korzyści nie przynosi”, już mi się wtedy ”nie opłaca”… No, błagam! To się nie klei. (Na marginesie: najwięcej ”korzyści” zakup rasowego psa przynosi nabywcom, którzy aby pies mógł w ogóle ”jako tako” funkcjonować, muszą zainwestować mnóstwo pieniędzy w jego leczenie.)
Spotkałam się z opinią, że ten sposób opodatkowania hodowli rasowych psów, czyli w ramach ”działów specjalnych produkcji rolnej”, miał być swego rodzaju ”ukłonem w stronę hodowców rozmnażających psy rasowe a nie kundle i mieszańce”. Że to taka ”nagroda” za to, że ktoś nie rozmnaża w celach zarobkowych kundelków, tylko rasowe psy – odłóżmy na chwilę kwestię definicji ”psa rasowego”. Tak jakby ”produkowanie” psów miało być wartością samą w sobie i po prostu ”kanalizujemy tę produkcję w taki sposób, że namawiamy ludzi, by rozmnażali i pieniądze robili tylko na psach rasowych”. Do mnie takie postawienie sprawy nie trafia zupełnie. W Polsce nie było, nie ma i raczej nigdy nie będzie popytu na kundelki i mieszańce. Bo klient chce psa rasowego, który wygląda Jakoś Tam i ma Jakieś Tam przewidywalne i przez niego pożądane cechy/predyspozycje. Chyba, że -wróćmy teraz do definicji psa rasowego- chodziło w tym złożeniu o to, by nie dopuścić do rozwoju konkurencji i tym ”rasowym” psem miałby być i pozostać tylko pies z jakąś konkretną ”metką”…
Zauważyliście tę specyficzną ”tendencję”? Ludzie biorą kredyt na dwadzieścia-trzydzieści lat, żeby wybudować/kupić i wyremontować/wykończyć dom i wtedy właśnie zostają hodowcami psów rasowych. Coś tu ”nie halo”, co? Nikt nie bierze sobie na łeb dodatkowych wydatków w postaci iluś tam rasowych psów, jeżeli właśnie spłaca spory kredyt. No, chyba, że jednak kasą za sprzedaż szczeniaków spłaca sobie ten kredyt…
Sentyment za starymi czasami?
Czy trwanie przy ‚amatorskości’ można tłumaczyć np. sentymentem do sukcesów, które w czasach komuny odnosili polscy piłkarze? Jak ostatnio w jednym ze swoich programów przypomniał aktor Cezary Pazura, ”za komuny polski zawodnik nie mógł grać w klubie zagranicznym, mógł grać tylko w Polsce i musiał być amatorem”. A przecież piłkarze zawodowo grali w piłkę (i byli zawodnikami na wysokim poziomie). Znany aktor z typowym dla siebie urokiem podkreślił, że taki piłkarz musiał być amatorem, bo w komunistycznej Polsce sport był amatorski: ”Bo komuniści to tylko amatorzy i z miłości do sportu brali się za sport, a tak to chodzili pracować do kopalni”… [Link do programu: https://www.youtube.com/watch?v=Cqyg0rhHOzg]
Tak, czy inaczej faktycznie, za komuny zarówno podejście do ‚amatorskości’ jak i ‚profesjonalizmu’ było bardzo specyficzne. Byli przecież i tacy ”namaszczeni”, którzy np. ”studia prawnicze” kończyli w kilka miesięcy, na ‚specjalnych kursach’ w Związku Radzieckim…
Wasza kolej, drodzy przyszli nabywcy psów rasowych, teraz wy zróbcie ”eksperyment”: poszukajcie w sieci i wybierzcie sobie hodowcę psów z grona prawdziwych rolników. Wiecie, z grona ludzi, którzy żyją na wsi i prowadzą gospodarstwo rolne, mają uprawy i/lub hodują jakieś zwierzęta gospodarskie, owce, czy coś… I z tego żyją. Mają teren dla psów i stać ich na to, by te psy utrzymywać na naprawdę dobrym poziomie. Dodatkowo mają też doświadczenie wynikające z prowadzenia hodowli zwierząt gospodarskich (znajomość zasad genetyki etc.), które wykorzystują w hodowli psów. Są tacy. Ale sprawdźcie sobie ilu jest takich hodowców, u których sposób rozliczenia w ramach ”działów specjalnych produkcji rolnej” nie zaskakuje i nie ”razi”. Ilu jest takich hodowców, którzy amatorsko hodować psy mogą rzeczywiście w ramach hobby, pasji, ”fanaberii”, bo co innego jest dla nich źródłem dochodów, z czego innego, nie psów, żyją. I na swoją pasję/hobby/fanaberię mają pieniądze i je w owo zajęcie inwestują. Wybierzcie sobie takiego hodowcę, który wystawi wam fakturę. Namawiam też: sprawdźcie ilu jest hodowców prowadzących zwykłą działalność gospodarczą i rozliczających się w ramach księgi przychodów i rozchodów, hodowców ewidencjonujących kwoty otrzymywane, gdy sprzedają szczeniaki poszczególnym nabywcom-konsumentom towaru ”pies rasowy” i kwoty, które wydają na utrzymanie swojej hodowli.
Chyba rozumiecie już dlaczego tak cenni są ci z hodowców amatorów, którzy badają psy, których używają do rozrodu, chociaż przecież ”nie muszą”. Tylko z takimi ludźmi warto rozmawiać, gdy szuka się dla siebie psa rasowego, reszta to… Sami sobie znajdźcie właściwe określenie.
”Zatrudnię w profesjonalnie prowadzonej hodowli”
To, co posłużyło za motyw kolejnych grafik, to dyska z fejsikowej tzw kynologicznej grupy, w której kiedyś zdarzyło mi się uczestniczyć. Dyska typu ”top of the top”/ ”creme de la creme”. Jest taki typ osób, które są… No, po prostu niezbyt lotne. I inne nie będą. Panie, które mój performance najbardziej pobudził do obnażania ich ”jestestw” oraz bazowego problemu polskiej kynologii, stanowią przykład postaw i zachowań, których należy w kynologii unikać. Jedyny facet, który bierze udział w rozmowie, wyraźnie zaznaczył tym ”intelektualistkom” w czym rzecz. Ale one nie załapały. I (co najbardziej żenujące) nie ogarnęły, że nie powinny w ogóle zabierać głosu… Trzy normalne babki ‚skumały bazę’ od razu. I w tym rzecz: trzy. A fejsbukowe kynologiczne fora pełne są kobitek parających się tzw kynologią. Są jak ”kurniki” – pełno w nich ptaszyn kokoszących się, dziobiących wzajemnie, zmieniających opierzenie i wygładzających piórka na kuprze. Kurniki, w których czeluściach ”od święta” jesteś w stanie wyłonić jakiegoś, no, niech będzie: ”koguta”. Ta rozmówka dla mnie była jedną z ostatnich, w które się ”zaangażowałam” i które zeskrinowałam – grzechem byłoby tego nie zrobić, gdyż jest tą z kategorii ”Przeczytasz jedną i wiesz już wszystko”. Powinnam od razu podkreślić, iż widząc ogłoszenie dotyczące ”pracy w hodowli”, ”przyuczenia do zawodu” i ani słowa o umowie między tym hodowcą-pracodawcą i jego pracownikiem, uznałam, że powstrzymanie się od owego performance byłoby nie lada stratą. Gdyż, wybaczcie, po prostu już od bardzo dawna nie …’współczuję’ osobom, które są aż tak aroganckie ani tym, które nie łapią ani ‚bazy’, ani sarkazmu. Uważam natomiast, że tego rodzaju ograniczenia jakie ”miłe panie”, zaangażowane ”w wyjaśnienie mi ‚tajemnic’ opodatkowania amatorskiej hodowli psów rasowych”, zaprezentowały, są bardzo dobrym kryterium selekcji… Postawa tych pań dosyć dobrze oddaje nastawienie osób zajmujących się rozmnażaniem rasowych psów, odnośnie tzw kwestii finansowych, rozumianych jako ”rozmowy o formie opodatkowania amatorskiej hodowli psów rasowych”. (Kolejny raz potwierdziło się, że aby naprawdę kogoś poznać, dowiedzieć się co siedzi w danej osobie, wystarczy temu komuś dać się poczuć ”panem/panią sytuacji”, niech myśli, że jest ”rozgrywającym” – i wszystko stanie się jasne.)





O tabu amatorskiej hodowli psów rasowych, która opłaca się zupełnie ”jakoś tak nieamatorsko”, szczególnie tym, którzy nie mają zajęcia innego niż ”hodowla rasowych psów”
Tzw hodowcy nie muszą psów sprzedawać i ”narażać się” na ”żale” ludzi, którzy od nich psy kupują. Zacznijmy od tego, że nie muszą psów rozmnażać, bo ”nikt im pistoletów do głów nie przykłada”, by swoje psy rozmnażali. Robią to, bo chcą. Spełnia to w jakiś sposób ich egoizm. Rozmnażają psy, bo im się to opłaca. Bo jest (jak niektórzy podkreślają niekontrolowany przez państwo) rynek na rasowe psy a tzw hodowcy chcą w tym rynku uczestniczyć. Przy czym znacząca część tych najaktywniejszych w internecie, marzy o uczestniczeniu w owym kynologicznym rynku w ramach monopolu jednej organizacji. Czyli stowarzyszenia Związek Kynologiczny w Polsce, do którego należy przeważająca liczba osób zajmujących się w Polsce rozmnażaniem rasowych psów i z największym zaangażowaniem zamieszczających posty na kynologicznych forach Serwisu Facebook. (Lub, gdy tematy rozmów choćby jedynie dotykają problematyki ”psa rasowego” w jakimkolwiek miejscu tego Serwisu.) Musicie zdawać sobie sprawę, iż zapędy zaangażowanych w ZKwP, by formalnie, drogą legislacyjną, przez aktywny (ale na szczęście wciąż nieodnoszący skutku) lobbing w Sejmie, uzyskać dla tego stowarzyszenia rolę ”instytucji” i tym samym w praktyce zalegalizować monopol, którego w tej chwili, z uwagi na brak zainteresowania organów państwowych, a co za tym idzie odpowiednich przepisów, bardzo jest to stowarzyszenie blisko, to niebezpieczne dążenia i należy im przeciwdziałać.
Ostatnimi czasy ZKwP lobbowało i może wciąż lobbuje za zmianami w Ustawie o Ochronie Zwierząt, dążąc do legislacyjnego określenia rasowości psa. Jeżeli Związek Kynologiczny w Polsce dostanie to pojęcie na wyłączność, zawłaszczy określenie ”pies rasowy”, to w Polsce ”psem rasowym” będzie tylko ten z papierami wydawanymi przez ZKwP i uznawanymi przez FCI. Zasady wolnego rynku oraz istnienie innych międzynarodowych federacji kynologicznych zostaną zignorowane. Pozostałe organizacje i stowarzyszenia zrzeszające legalnie, w myśl obowiązującego u nas prawa, działających hodowców psów (którzy z wielu względów nie chcą być członkami ZKwP i zdecydowali się swoją działalność realizować w innych organizacjach) z automatu, z dnia na dzień staną się nielegalne a hodowcy zostaną ”pseudohodowcami”. Dokumenty, czyli metryki i rodowody wydawane przez te inne organizacje, staną się nieważne. ZKwP swoje dążenia usprawiedliwia tym, że ”do Fédération Cynologique Internationale (FCI), czyli Międzynarodowej Federacji Kynologicznej może należeć tylko jedna ‚organizacja’ z danego kraju”. Że ”tylko jedno stowarzyszenie z Polski może być członkiem FCI” (tych członków FCI ma 86, po jednym z danego kraju). Tyle, że FCI nie jest jedyną na świecie międzynarodową federacja kynologiczną.
FCI przyjęło zasadę, że do ich struktur może należeć tylko jedna federacja zrzeszająca organizacje hodowców psów w danym kraju, które to organizacje wzajemnie uznają wydawane przez siebie dokumenty i z sobą współpracują. Jak widzicie przypadek Polski jest dosyć wyjątkowy, ponieważ u nas chodzi o tylko jedno konkretne stowarzyszenie (ZKwP), a nie organizację dowolnej liczby stowarzyszeń/klubów/organizacji połączonych w jednej federacji, która wchodzi do FCI. A poza tym, jak już zaznaczyłam, FCI nie jest jedyną międzynarodową federacją kynologiczną na świecie. Jest największą i może zabiega o monopol, ale to nie jest jedyna federacja. To jest po prostu ta federacja, do której należy najdłużej działające w Polsce stowarzyszenie hodowców psów, ale nic ponad to.
Gdyby tzw hodowcy byli takimi altruistami, jakimi czasem lubią się kreować, szczególnie na fejsbukowych grupach kynologicznych, przy okazji ”trudnych tematów”, jak; ”Odpowiedzialność hodowcy względem nabywcy”, ”Wady (fizyczne) zwierząt”, ”Prawa i obowiązki hodowcy” oraz ”Czy na hodowli rasowych psów można zarobić?” etc., które to pojawiają się przy postach dotyczących np. niewydolności układu oddechowego, dysplazji stawów, pytań o opłacalność hodowli itp., oddawaliby szczeniaki za koszt wykonanych szczepień, zadowoleni, że efekty ich ”pasji” (tej do ”wnoszenia czegoś do rasy”), znalazły bezpieczne domy na całe życie. Że owe domy znalazły psy nie tylko co najmniej poprawne w kontekście wymogów wzorca danej rasy, ale i ”brzydkie jak noc”, od tego wzorca bardzo odbiegające**. Psy fizycznie zdrowe oraz niezdrowe (których koszty utrzymania niekiedy bardzo znacząco odbiegają od standardu wydatków na rasowego psa, który jest przedstawicielem rasy, która takimi schorzeniami obarczona nie jest lub po prostu jest osobnikiem od wrodzonych wad wolnym). Psy o zrównoważonej psychice oraz psy z zaburzeniami dziedziczonymi po niezrównoważonych przodkach; przesadnie lękliwe lub alarmująco agresywne, obarczone neurozami (które także są dla ich właścicieli przykrą niespodzianką). Nie czarowaliby klientów opowieściami o ”tytułach”, ”wygrywanych wystawach” i ”zazdrosnej, gotowej na wszystko konkurencji”. Ani nie robiliby ”tak atrakcyjnych graficznie” zapowiedzi miotów i nie wymyślali ”Jak zrobić zdjęcie szczeniaczkowi, żeby był taki śliczny, śliczniusi, żeby mu się nie można było oprzeć?”. I nie tworzyliby ”wymyślnych” umów, w których jedynie nieliczni z nich traktują nabywcę szczeniaka, jak równoprawnego partnera, a nie ”jelenia”, którego można ”skasować na parę tysięcy” i na tym zakończyć z owym ”jeleniem” wszelkie interakcje – albo i nie… (Ale o tym nieco dalej.)
Nie dajcie się zwariować. Publikowanie przez nabitych w butelkę, nabywców chorych psów, postów min. na fejsbukowych grupach kynologicznych, w których ci ludzie, obnażając hipokryzję a może wręcz nieuczciwość tzw hodowców, usiłują przed nimi ostrzegać kolejne osoby albo poszukują innych poszkodowanych, którzy nabyli psy obciążone jakąś poważną (tj. uniemożliwiającą psiakowi normalne życie i generującą wzrost kosztów jego utrzymania) wadą, zazwyczaj jest ostatnią deską ratunku. Gdyż tzw hodowca, do którego nabici w butelkę klienci zwrócili się w pierwszej kolejności, mówiąc kolokwialnie ”wypiął się na nich”. I to wcale nierzadko po tym, jak początkowo pomoc im obiecał, ale ostatecznie słowa nie dotrzymał.

















Co kupujesz? I czy na pewno ”kupujesz”?
Czytajcie umowy, gdy ”kupujecie” szczenię, a przede wszystkim sporządzajcie umowy! Nie wchodźcie w układy ”na gębę”. I czytajcie te umowy do końca. I pilnujecie tego, kto w umowie wpisany zostaje jako właściciel psa, bo jest nowy patent na robienie nabywcy w balona i zarobienie sporej kasy na jego naiwności. Kiedyś, i w Polsce psa się po prostu sprzedawało. Czyli inkasując określoną kwotę, w podpisywanej przez strony umowie, przenoszono prawo własności z hodowcy na nabywcę. I od tej chwili psiakiem rozporządzał nowy właściciel – pies bezwzględnie stawał się własnością osoby, która go zakupiła. Tadam! I koniec. Kropka.
Albo proponowano szczenię/podrostka opiekunowi na współwłasność, na tzw warunkach hodowlanych. A co oznacza ”warunek hodowlany”, owa ”współwłasność”? Otóż, na podstawie umowy zawierającej bardzo szczegółowe zobowiązania stron (generalnie, bardziej są to zobowiązania opiekuna i/lub współwłaściciela psiaka wobec hodowcy niż odwrotnie), hodowca przekazywał zwierzaka nowemu opiekunowi bez inkasowania od niego kwoty stanowiącej, znaną obu stronom, cenę szczenięcia. Nie dlatego, że coś ze szczeniakiem/podrostkiem było ”nie tak”, ale dlatego, że hodowca uznał go za osobnika rokującego na reproduktora/sukę hodowlaną, nie decydując się przy tym pozostawić go w swojej hodowli. Od samego początku było więc jasne, że szczeniak zbywany jest w celu hodowlanym, że ma być zwierzęciem w przyszłości rozmnażanym. W warunku hodowlanym chodzi o to, by korzyść z przekazania psa innej osobie, hodowca mógł czerpać w przyszłości, np. z miotów, które ów pies da. Dlatego, przekazując psa tej innej osobie, opiekunowi i jego przyszłemu właścicielowi (o ile strony wywiążą się z umowy), hodowca-sprzedający nie inkasuje za niego określonej sumy i np. zastrzega, że formą zapłaty za niego będzie np. szczenię pochodzące z miotu po tym psie. Istotne jest, by w umowie określić formę zapłaty. To czy ma to być określona suma pieniędzy – jeśli tak to jaka jest cena za psa będącego przedmiotem umowy? Czy właśnie np. szczeniak, który urodzi się ze skojarzenia osobnika będącego przedmiotem umowy z Jakimś Innym Osobnikiem ma stanowić zapłatę? (W umowie musi być zastrzeżone, wyraźnie zdefiniowane kto wybiera psy/suki do krycia, aby nie rodziło to nieporozumień.) Albo może ceną ma być równowartość dwóch-trzech szczeniaków? (W takim przypadku należy wpisać w umowę kwotę, którą ustalamy jako równowartość tych 2-3 szczeniąt.) Wszystko to musi być w umowie wyklarowane, bo w warunku hodowlanym zapłata za psa zostaje odroczona. Z grona potencjalnych nabywców hodowca wybierał osobę, której psiaka powierzał, ale którego w sensie prawnym wciąż to on pozostawał właścicielem – nie dochodziło do przeniesienia własności. Osoba taka, ów opiekun wybrany przez hodowcę, zobowiązana była zapewnić zwierzęciu jak najlepsze (wyszczególnione w umowie) warunki bytowe, wychować je, socjalizować, szkolić itd. Oraz pokazywać je na wystawach i tą drogą uzyskać dla niego hodowlane uprawnienia, pozwalające na rozmnażanie danego osobnika i zapewnienie hodowcy korzyści płynących z wysokich cen rynkowych potomstwa takiego utytułowanego psiaka.
Umowa ‚warunek hodowlany’ zawiera sztywne postanowienia, z których jasno wynika, kiedy opiekun psa będącego przedmiotem umowy, zobowiązany jest zapłacić na rzecz hodowcy-sprzedającego konkretną kwotę lub w inny sposób wypełnić swoją część umowy, np. przekazując hodowcy szczenię, które ten sobie z miotu po swoim psie wybierze. Wtedy dopiero dochodzi do przeniesienia własności z hodowcy-sprzedającego na opiekuna-nabywcę-nowego właściciela. To może być określony czas od momentu uzyskania przez tegoż psa uprawnień hodowlanych (gdy psiak zostaje reproduktorem – od tego dnia biegnie termin). Lub od chwili, w której opiekun psa zaczyna czerpać korzyści finansowe wynikające z posiadania osobnika z uprawnieniami hodowlanymi, tj, gdy sprzeda pierwszego szczeniaka pochodzącego z miotu po tym psie lub zaliczy z nim pierwsze krycie. Albo też opiekun-przyszły nabywca i hodowca-sprzedający mogą się umówić, że warunek tej odroczonej sprzedaży psa, wypełni się, gdy hodowca psa będącego przedmiotem umowy, wybierze sobie z miotu po tymże psie szczenię, którego wartość strony uznają za tożsamą z wartością psa, który jest przedmiotem umowy ‚warunek hodowlany’.
Pamiętajcie, że możecie stać się opiekunami psiaka z wadą, która uniemożliwi mu w przyszłości uzyskanie uprawnień hodowlanych. Zabezpieczcie więc swoje interesy i zawrzyjcie w umowie z hodowcą-sprzedającym rozwiązanie dla takiej ewentualności. Pamiętajcie, że jesteście w tej umowie partnerem a nie ”popychadłem” i że, gdy pies okaże się cierpieć na wrodzone schorzenie (cechy dysplazji, dysplazja) /posiadać wadę dyskwalifikującą go z hodowli (nieprawidłowy zgryz/wnętrostwo itp.), wasze plany wobec niego ulegną drastycznej zmianie i hodowca musi wam zadośćuczynić. Dokładnie tak samo, jak wy jesteście zobowiązani zadość uczynić hodowcy, gdy np. nie upilnujecie psa będącego przedmiotem umowy i dopuścicie do tego, by ”wpadł pod samochód”.
Praktyka pokazuje, że samiec przekazany opiekunowi na zasadzie współwłasności praktycznie zawsze pozostaje własnością hodowcy (bo samiec może kryć -‚zarabiać na siebie’- tak długo, jak zachowa płodność). I to hodowca decyduje o losie, także a może przede wszystkim wystawowo-hodowlanym danego psa (kiedy i które wystawy pies ma zaliczyć, ceny za krycie itp.). Gdy umowa taka dotyczy suki, ta na własność opiekuna przejść może dopiero po tym, jak, pod przydomkiem hodowcy, jej opiekun -to, kto nim jest, gdy suka jest w ciąży a potem opiekuje się szczeniakami musi być wyraźnie zapisane w umowie, także z uwagi na koszty, które niesie opieka nad szczenną suczką- odchowa określoną w umowie ilość miotów. Należy podkreślić, że żądanie przeniesienia suki z jej stałego domu do hodowcy, na okres kilku tygodni przed porodem i po nim, nie należy do rzadkości. (Dlatego właśnie ten aspekt także musi zostać uwzględniony w umowie – im bardziej umowa jest szczegółowa, tym łatwiej jest się z niej wywiązać i tym mniej stresów owo wywiązywanie za sobą pociąga.) Z jednej strony ”doświadczony hodowca” jest bardziej kompetentną osobą do asystowania suce podczas porodu i potem, gdy opiekuje się ona szczeniętami, jednak z drugiej… Przeniesienie takie oznacza, że w tym dla wielu suczek psychologicznie wymagającym okresie, naraża się je na dodatkowy stres. Pamiętajcie, że dla niektórych suk samo krycie może być dosyć nieprzyjemnym zdarzeniem. Dzieje się tak, gdy ”hodowcy” do psów podchodzą jak do przedmiotów i zapominają, że i w psim świecie odbywają się gody. Pies i suka powinny móc się poznać, przebywać ze sobą jakiś czas po to, by uniknąć sytuacji, w której suka, która dotąd żyła ”wychuchana” w domu swojego opiekuna, nie doznała urazu psychologicznego, gdy stado obcych dla niej ludzi, wepchnie w ją w zupełnie niezrozumiałą dla niej sytuację, unieruchomi, a pies, którego nie zna, ”zaprawiony w boju reproduktor”, po prostu na nią wskoczy. Potraktowanie suczki jak rzeczy, powoduje czasem poważne problemy przy odchowywaniu szczeniąt. Niektóre suki mają ”kłopot z instynktem macierzyńskim” – brak godów, całej otoczki związanej z prawidłowym (w sensie psychologicznym) przebiegiem krycia, powoduje, że nie rozumieją sytuacji, nie wiedzą co się dzieje, gdy rozpoczyna się poród oraz nie umieją zajmować się szczeniętami. Ten dodatkowy stres wiążący się z faktem, iż dana suczka zostaje przeniesiona do zupełnie nowego środowiska, zajmuje się nią ”nie jej człowiek” i ”nie jej człowiek” towarzyszy jej w trakcie porodu (który nie zawsze jest łatwy, można przecież stracić sukę w trakcie porodu, wszystkiego przewidzieć i zaplanować się nie da…), z mojego punktu widzenia jest cholernie nie fair, wobec ukochanego przecież psa, który jest naszym przyjacielem. Ja na taki deal nigdy bym nie poszła także dlatego, że nie wyobrażam sobie sytuacji, w której hodowca wcina się w moje ‚manie psa’, co najmniej tak, jakbyśmy wspólnie wzięli kredyt na kilka baniek, a takie scenariusze ”współpracy” wcale nie należą do rzadkości… Dlatego sorry, ale nie.
Dla mnie hodowca to ktoś od kogo kupuję psa i nie mam ochoty, żeby wcinał się w moje życie. To ktoś od kogo kupuję psa konkretnej rasy, psa o konkretnych cechach, którego wybieram z tej akurat hodowli, bo sprawdziłam tę hodowlę i podoba mi się nie tylko utrzymywany w tej hodowli fenotyp i ”filozofia hodowania” tego konkretnego hodowcy, ale i fakt, że bada psy. Dzięki czemu wiem, że chcąc psa, z którym aktywnie mogę spędzać czas, psa, który będzie w stanie dotrzymać mi kroku, powinnam zwrócić się do tego konkretnego hodowcy. Nawet, gdy oznacza to, że mam jechać na drugi koniec Polski albo trochę pozwiedzać dodatkowo Europę.
Warunek hodowlany to z pewnością układ typu ”bajka” dla kogoś, kto od samego początku ma ‚zatrybkę’ nie tyle na ”marzy mi się pies rasy…”, co nastawiony jest na ”będę hodowcą”. Taka osoba jest gotowa pójść na wiele ustępstw i wejść w układ, w którym czasem, finalnie hodowca okazuje się być osobą… trudną. Co rusz, telefonicznie rugającą, instruującą i w absolutnie wszystko się wcinającą. I mającą wymagania co najmniej jak ‚bijonse’, za które to buli opiekun psa… Ale wtedy na odwrót jest już za późno i pozostaje albo ”zwariować” (i nawet stracić psa, w którego zainwestowało się już tony uczuć oraz pieniędzy, a którego ”trudny” hodowca odbiera). Albo zagryźć zęby i… Robić wszystko, żeby nie zwariować. Tak więc zanim pójdzie się z hodowcą na ”współwłasność” po to, by ”dostać” czasem naprawdę ponadprzeciętnego zwierzaka, którego w innych okolicznościach nie miało by się szansy kupić (i to nie ze względu na koszt, ale dlatego, że naprawdę ”fajnych” psów hodowcy raczej nie sprzedają), warto jest dowiedzieć się jak tego rodzaju współpraca z danym hodowcą ułożyła się innym. (A, i co nie mniej istotne: jakiego typu osobami są ci, którzy sobie układ chwalą, a jakiego ci, którzy nad nim boleją. To bzdura, że ”przeciwieństwa się przyciągają” i pamiętajcie o tym także, gdy wybieracie sobie hodowcę. Jeżeli istnieją zasadnicze różnice w ‚pojmowaniu rzeczywistości’, pomiędzy wami a ”waszym” hodowcą, to lepiej żebyście o tym wiedzieli wcześniej niż później i nie wdepnęli w g… )
No, dobrze, ale: gdy po spełnieniu umowy warunku hodowlanego (zafundowaniu suce przynajmniej jednego miotu), dotychczasowy opiekun staje się jej właścicielem, może z jej rozmnażania zrezygnować zupełnie albo też zarejestrować własny przydomek. Co nieco o ”blaskach i cieniach” tego układu, napiszę jeszcze w dalszej części dzisiejszego tekstu. A teraz jedynie wytłuszczę, że w przypadku współwłasności decydującym o losie samca prawie zawsze ‚na zawsze’ pozostaje pierwszy właściciel, czyli hodowca. Bo w przypadku współwłasności nie chodzi o to, by, jak w warunku hodowlanym, odłożyć w czasie zapłatę za psa, ale by hodowca zawsze mógł czerpać finansowe korzyści z faktu, ze konkretny samiec z jego hodowli posiada hodowlane uprawnienia i by zawsze kontrolował co z tym psem robi drugi (ale może i trzeci, bo to nie jest tak, że współwłaścicieli może być tylko 2) jego właściciel, dbając w ten sposób o to, by nie zostać pominiętym w czerpaniu korzyści z hodowlanych uprawnień psa. (No, chyba, że strony ustalą w umowie inne warunki, np. że hodowcy już ‚forewer’ należy się określony % z tych paru tysięcy za każde krycie tym samcem albo, że każdorazowo bierze szczenię, które w ramach ekwiwalentu za krycie otrzymuje ‚właściciel’ reproduktora lub jeszcze jakieś inne rozwiązanie, np. że z każdego miotu, który opiekun psa ”zmajstruje” już pod swoim przydomkiem, pierwotny właściciel reproduktora może sobie wybrać szczeniaka… Ile osób, tyle pomysłów… Wszystko zależy od fantazji stron lub braku doświadczenia u jednej z nich.) Gdy chodzi o sukę hodowca jej właścicielem pozostaje dłuuugo. Tak długo, dokąd nie wypełniony zostanie warunek hodowlany. (Hodowca może w umowie zażądać, aby nim suka przejdzie na własność opiekuna, odchowanych zostało więcej niż jeden miot…)
Albo też (rzadko, ale jednak) przekazywano psiaka za darmo nowemu opiekunowi, podpisując z nim umowę adopcyjną, w wyniku której hodowca pozostawał współwłaścicielem takiego psa lub też decydował się przenieść całkowicie własność na jego nowego opiekuna, czyniąc go w ten sposób jedynym właścicielem psiaka.
Byli także oszuści wpuszczający w maliny osoby zbyt łatwowierne i oczadziałe roztaczanymi przez ”hodowców” opowieściami. Oszuści żerujący na łatwowierności i braku doświadczenia swoich ofiar, jedynie powierzający ofiarom szwindla swoje psy. Ofierze wydawało się, że Pana Boga za nogi chwyciła, bo ”za darmo dostała” psinę (przy czym: utrzymywała psa, czyli płaciła za opiekę weterynaryjną, jego żywienie, może nawet ”psie przedszkole” itp.), a po roku/dwóch/trzech, cwaniaczek, tzw hodowca ”pojawiał się na horyzoncie” z tekstem, że Wpuszczony w Maliny ”nie wywiązuje się” z ich umowy i… Zabierał psiaka. Psinę ”wychuchaną”, zsocjalizowaną itd. I sprzedawał ją. Komuś tam… Gdzieś tam… Po coś tam… Jednak czasy, w których intencje stron, zwłaszcza hodowców były tak dobitnie klarowne, przeszły już do historii.
Okazuje się, że niektórzy tzw hodowcy się ”apdejtowali” i do podpisania nieroztropnym ”nabywcom”, jako umowy przeniesienia własności, podają umowy zawierające warunki hodowlane. Taki sobie miks cwaniacy wykombinowali i naiwniakom podsuwają umowy z ”dodatkami”. Z których to ”dodatków” wynika, że płacąc 100% ceny za szczenię/podrostka, naiwniacy w rzeczywistości idą z ”hodowcą” na pseudowarunek hodowlany. A jak wygląda taki pseudowarunek hodowlany, pseudoprzeniesienie własności? Zastanawiacie się ”Czy to w ogóle jest możliwe?”. Och, moi drodzy… A czegóż to ”hodowca” nie wymyśli… Wszystko jest możliwe. Wystarczy tylko odpowiednio perfidny charakter i dobrze wytypowana ofiara. Tak więc wygląda to tak: kupujesz sobie psinkę u hodowcy, u hodowcy którego ci ”polecono” – płacisz cenę regularną, zero ”upustów”, zero ”promocji”, pełnych parę tysiów zyli albo eurasów. Nie zależy ci na wystawach i chcesz ”pieska na kolanka”, psiego kompana konkretnej rasy, z ”uczciwie prowadzonej hodowli”. Osoba, od której psiaka kupujesz jest ”miła, bardzo sympatyczna”. Nie zostajecie ”przyjaciółmi na śmierć i życie”, ale ”macie się na fejsbuku”. ”Lajkujecie sobie foteczki”. Co jakiś czas zamieszczasz na swoim profilu foty psiaka i któregoś dnia ”hodowca” do ciebie pisze albo dzwoni i mówi ci, że psiak ”fajnie się rozwinął”, i właściwie, to ”można by go pokazać na wystawie, a będzie jedna niedługo i nawt niedaleko was”. Wahasz się. Przecież nie o to ci chodziło. Cale to zawracanie głowy… Śmieszne bieganie w kółeczko, rozetki, bajerki… Ale ”hodowca” cię namawia… Myślisz sobie ”Łajnot? W końcu ‚hodowca’ jest taki spoko”, więc czemu by nie zrobić mu/jej przysługi?”… No i zaliczasz jedną wystawę, potem drugą, trzecią – bo faktycznie udaje się wam zająć dobre lokaty (taki jest teraz klimat, że łatwo na wystawce mieć psa ”wybitnego”) i zaczynasz ”się wkręcać w wystawki”. Przechodzisz Rubikon i już nie trzeba cię namawiać, chętnie jeździsz na wystawy. W którymś momencie ”tak ci wychodzi”, że uzyskujesz uprawnienia hodowlane. I bum! To ten moment.
Hodowca dzwoni do ciebie, ale nawet nie zawraca sobie d… gratulowaniem ci. Zamiast tego oznajmia, że w umowie, którą z nim podpisałeś/aś, tej samej, której przed podpisaniem nie przeczytałeś/aś do końca albo wcale, jest zapis, że gdy uzyskasz uprawnienia hodowlane dla swojego samca, masz obowiązek zacząć tym psem kryć, wskazane przez ”hodowcę” suki. Udostępniać psa hodowcy, który w owej umowie, tak, właśnie tej, której przed podpisaniem nie przeczytałaś/eś do końca albo wcale, zagwarantował sobie prawo wyboru suki, którą twój pies pokryje. Prawo, rzecz jasna, sięgające ”przytulenia kasy” (100%), którą za krycie zapłaci właściciel suki, lub szczeniaka, którego ”dysponent” reproduktora otrzymuje w ramach ekwiwalentu za krycie. I, że generalnie, to od tego momentu zawsze, gdy hodowca sobie zażyczy, że ”twój” pies jakąś sukę ma pokryć, musisz się na to zgodzić. I na to, że on/ona zainkasuje za to krycie kilka tysięcy złotych/euro (zapamiętaj: 100% kwoty) też. Analogicznie, gdy w ten sposób ”kupisz na własność” (zawsze mnie ”rozczula” to sformułowanie, używane przez osoby, które nie przeczytały tego, co podpisują, w kontekście tego rodzaju ”lipy”) sukę, która to, skoro już ma uprawnienia hodowlane, to ma zostać pokryta, a ”hodowca” wybierze sobie z miotu jakąś tam liczbę szczeniąt albo sam sprzeda cały miot – za tych kilka tysięcy złotych lub euro od sztuki i co? Tak! Dobra odpowiedź: weźmie 100% zysków dla siebie. Scenariusz zależy od tego co ”hodowca” wpisał w umowę, której przed podpisaniem nie przeczytałaś/eś do końca albo wcale… Także ten, tego… I ”endżoj”. Czytajcie to, co wam podsuwają do podpisania.
Na marginesie współwłasności/warunku hodowlanego: niektórzy mówią o tej formie ”posiadania psa” wprost: ”To szukanie frajera, na którego przerzuca się całkowite koszty utrzymania swojego psa. I nie daj Boże jeśli opiekun pokryłby tym samcem lub tę sukę zapłodnił samcem, który nie odpowiada jego faktycznemu właścicielowi, czyli hodowcy! Larum byłoby na pół Polski a może i Świata. No, ale żeby ustrzec się od takich niespodzianek ‚przezorny hodowca’ wpisuje w umowę ‚współwłasności’ punkt o zakazie używania danego egzemplarza do celów własnych przez jego opiekuna – cwaniactwa i bezczelności w tym nie ma przecież.” Coś więcej? Dobitniej? Proszę: ”I tak, za ciężkie pieniądze, bo wyjazdy na wystawy, opieka weterynaryjna, karma, kosmetyki itp. kosztują i niejednokrotnie przekraczają kwotę za jaką można by zakupić psa tylko dla siebie. Współwłaściciel, a właściwie ”sponsor”, może co najwyżej poprzytulać się z takim psiakiem i zrobić sobie z nim zdjęcia. (Choć nie wszystkie ujęcia pokażą psa ‚korzystnie’, więc zanim je komuś pokażesz albo w ogóle, udostępnisz (szczególnie) na Facebooku, upewnij się, czy możesz to zrobić, bo ”możesz niekorzystnym zdjęciem zaszkodzić hodowcy i narazić jego dobre imię”…). Planowanie urlopu też pod dyktando hodowcy, którego, jeśli chcesz z psem jechać za granicę, musisz wpierw uprosić o wydanie zgody, w postaci oświadczenia na to, by pozwolił ci wyjechać z psem poza polską granicę, żeby było dla ciebie możliwe przemieszczenie się z psem po terenie Unii Europejskiej w charakterze niehandlowym. Ale spoko, bo przecież np. właśnie w lipcu albo sierpniu mogą mieć miejsce ”bardzo ważne” wystawy i/lub zawody, na których nie wypada nie pokazać psa. Także może ci nawet takie oświadczenie nie będzie ci potrzebne. Mąż/żona, dzieci, opiekunka mają się dostosować do jaśnie szanownego pana/pani hodowcy. ‚Wiesz, może po prostu niech twoja druga połówka pojedzie sobie z dzieciakami i kimś tam do opieki bez ciebie i psa, a wy sobie spokojnie na wystawy pojeździcie w tym czasie, co?‚. Krótko: interes świetny, ale tylko dla jednej strony.”
”Bycie hodowcą” = korzyść
Nie dajcie się nabrać na kreacje tzw hodowców, obliczone na utrzymanie wizerunku ”specjalistów” (lub wybielanie go) w oczach zapatrzonych w nich ”wyznawców” (działających jak naganiacze stręczący kolejnych klientów, traktując, w istocie zwykłych pseudohodowców, jak ”guru”). Oraz, by utrzymać nimb ”tkniętych przez Boga” w oczach tych wciąż niedoszłych, potencjalnie przyszłych klientów na szczeniaki (które muszą się sprzedać, gdyż koszty utrzymania gromady psów, które na siebie nie zarabiają, wykraczają poza możliwości tzw hodowców), gdy jakieś ”mleko” się któremuś z nich ”rozleje”. Ludzie, którzy handlują rasowymi psami, robią to, bo przynosi im to korzyści. I nawet, gdyby nie były to korzyści finansowe (bez komentarza), to ”brylowanie” na Facebooku jako ”hodowca” i udzielanie się w kontekście ”specjalisty/ki” na tych różnych grupach, obnoszenie się z ”wystawowymi sukcesami”, ”przycieranie nosa konkurencji”, robienie idiotów z osób zbyt naiwnych albo zbyt dobrze myślących o innych itp. itd., zaspokajają potrzeby lub co najmniej w jakimś tam stopniu kompensują deficyty dręczące tych ludzi w innych dziedzinach ich życia.
Pamiętajcie, że w psiarskim środowisku są osoby, które dopiero w tym środowisku odnalazły ”znajomych” i weszły do jakiegoś kręgu towarzyskiego, osoby, którym z różnych względów wcześniej to się nie udawało. Są w nim osoby, które dopiero w tym środowisku mogły zaistnieć, może nawet ”stały się kimś”, ludźmi jakoś tam znaczącymi tj. ”znanymi” i ”popularnymi” – w dalszym ciągu tylko w tym środowisku, ale jednak. I dlatego, że dopiero to środowisko dało im poczucie bycia ”częścią czegoś większego”, jakiś ”sens” i możliwość realizacji – także, gdy chodzi o zarabianie pieniędzy – mają skłonność do przedkładania narracji obowiązującej to ich środowisko, na dany temat, ponad merytoryczne podejście do poszczególnych zagadnień i dążenie do posługiwania się rzeczowymi argumentami. A to oznacza, że ten typ ludzi nie jest właściwym do udzielania odpowiedzi na pytania najczęściej nurtujące potencjalnych nabywców rasowych psów, gdyż taki typ psiarzy cechuje ”naiwna natura postrzegania rzeczywistości”. Albo wprost mówiąc: dlatego, że tam, gdzie rządzi ideologia, czyli powstała na bazie danej kultury wspólnota światopoglądów, u podstaw której tkwi świadome dążenie do realizacji określonego interesu, nie ma miejsca na prawdę.
Jakiś pan na zdjęciu, na smyczy trzyma psa, który ”wygrał wystawę” – ”prestiż” idzie panu w górę. Dla obcych i dalekich ”znajomych”, z dystansu przyglądających się temu, co na swój profil w social media taki człowiek wrzuca, ten pan jest gościem, który ”odnosi sukcesy”. Po jakimś czasie pan dorabia się pozycji ”specjalisty; obcy ludzie, chcący kupić od niego szczeniaka, kierują się do niego z różnego rodzaju zapytaniami, proszą go o rady, zabiegają o jego uwagę, podlizują mu się w fejsbukowych komentarzach, ”zaprzyjaźniają się z nim”, utrzymują w przekonaniu, że jest tym ”odnoszącym sukcesy kimś”… I w tym psiarskim środowisku pan ”pnie się w górę”… Dalej może być zakompleksionym typem, który bije żonę albo ma poważne problemy psychiczne, ale na fotkach w social media albo, gdy ”odnosi sukcesy na wystawach” jest ”człowiekiem sukcesu”. I tego nic mu nie zastąpi. Projektuje na innych określony wizerunek i dzięki temu ”jest kimś”. Nie zapewni mu tego nic innego, nie dostanie tego nigdzie poza psiarskim światkiem. Tak samo jakaś pani, której udało się od siebie skutecznie odstraszyć kliku narzeczonych na przestrzeni ostatnich plus-minus dwóch dekad i od czasu do czasu w komentarzach pod postami ”O tym co ważniejsze; związek/małżeństwo czy hodowla?”, wypisuje mądrości w rodzaju ”Nikt ci nie da tyle miłości co ukochany pies. Jak facet za bardzo marudzi, to go pogoń”, ale wśród ”koleżanek-hodowczyń” budzi dziką zazdrość, gdy chwali się tzw sukcesem hodowlanym, którego ukoronowaniem jest wygrana na kolejnej wystawie. A że dom zrujnowany, wszędzie sierść i pachnie moczem, bo ”akurat są szczeniaczki” – cóż, może faktycznie każdy nieco inaczej mierzy sukces…
Społeczności bywają toksyczne, ale dla ludzi, dla których najważniejsze jest być elementem społeczności, częścią jakiegoś środowiska, członkiem grupy towarzyskiej, stadna narracja, absorbowanie tej narracji i ”prądkowanie” nią na innych, jest najkorzystniejsze. Taka postawa jest, z punktu widzenia potrzeby utrzymania społecznej/towarzyskiej pozycji w danym środowisku, zdecydowanie bezpieczniejsza od ”szukania prawdy na własną rękę” i być może ryzykownego odkrycia, w rodzaju ”król jest nagi”, które niesie za sobą ”wyłamanie się”. W tego rodzaju społecznościach, najwyżej w hierarchii ”grupy stadnej” są ci, którzy najgłośniej artykułują podstawy ideologii, ci którzy powtarzają jak mantrę: ”Inni nie są tacy fajni jak my, bo nie należą do naszej paczki” – wykluczanie tych ”innych” jest w takich środowiskach ważne, bo ”spajanie grupy” opiera się na eliminowaniu z niej i nie dopuszczaniu do niej owych ”innych”. I nie zapominajcie o tym także wtedy, gdy będziecie słuchać przepełnionych ideologią ”wykładów” o ”pseuduchach”.
”Szczeniaki doskonale się zapowiadające, po wybitnych rodzicach – sprzedam”
Dodajmy, znów nieco na marginesie, że ”fenotyp psa rasowego”, fenotyp psa, który jest przedstawicielem konkretnej rasy, nie jest ”zabezpieczony”, ”gwarantowany”, ”określony” jakimś powiedzmy ”standardem produktu”, jak np. dany model samochodu. Tym bardziej, że międzynarodowych federacji zrzeszających organizacje hodowców psów jest ”trochę”; FCI (Fédération Cynologique Internationale), ACW (Alianz Canine Worldwide), WKU (World Kennel Union) to tylko trzy z nich a każda ma swoją systematykę porządkowania ras oraz wzorce ras, które niekiedy różnią się między sobą (ale o tym nieco potem).
O tym jak pies danej rasy ma wyglądać mówi tylko wzorzec rasy, której jest przedstawicielem. A ”wzorzec rasy” nie jest ani ”państwowym przepisem”, ani ”standardem opisującym dany towar produkowany przez daną firmę”. Tylko ustalonym przez federację, do której dane stowarzyszenie/ klub/ organizacja hodowców należy ”punktem odniesienia” dla hodowców, którzy, gdy rozpatrują danego osobnika pod kątem jego fenotypowych, czyli anatomicznych i psychicznych cech, zanim zakwalifikują go lub nie, do hodowli, mają o owej przydatności lub jej braku, decydować, opierając się na wytycznych tegoż wzorca. Czyli mają porównywać dane zwierzę z opisanym we wzorcu, nazywanym też standardem(!) ideałem. Ale nie muszą. Bo wzorzec jest interpretowany tak, jak danemu hodowcy jest wygodnie – często po prostu to, co mu wyjdzie, reklamuje jako ”super miot”, po ”super przodkach” i ”szczenięta wspaniale się zapowiadające”. I to podejście do kwestii wzorca rasy, czyli takie ”nieszczególnie konsekwentne przestrzeganie jego zapisów” i ”luźne się do nich odnoszenie”, jest w świecie hodowców (oraz sędziów kynologicznych) akceptowane – tak łatwiej sprzedaje się towar/rzecz: psa rasowego.
Istnieją nie tylko pseudohodowcy. Są i pseudosędziowie, więc takie praktyki kwitną w sprzyjającym klimacie. Na ringu 7 psów Tej Samej Rasy – nie ma wśród nich dwóch podobnych do siebie, ale wszystkie dostają ocenę ”doskonałą”. Każdy z nich w opisie ma napisane, że ma np. ”wspaniałą linię grzbietu” albo, że ma coś innego ”wspaniałego”, ale każdy z nich jest inny. Wszystkie są jednej rasy, podobno są rasy Jakiejś Tam, ale każdy z nich jest zupełnie inny od pozostałych. I w sumie, może nawet dałoby się poskładać z nich wszystkich psa, który wygląda ”jako tako”, ale do tego trzeba byłoby im dobre fotki porobić i się z kolaż pobawić…
Tak więc konsument, gdy nabywa psa rasowego, automatycznie godzi się na to, że ów pies rasowy wyrośnie, ”jakoś tam” i na ”jakiegoś tam” przedstawiciela swojej rasy, a nie tak, jak jest napisane we wzorcu rasy, że ma wyglądać dorosły osobnik psa tej właśnie rasy. Wzorzec rasy dla niektórych hodowców jest jak data ważności na opakowaniu jogurtu, dla mających problem z tolerowaniem laktozy, ale lubiących dreszczyk emocji ”miłośników przygód”, fanów takich produktów: to tylko luźna wskazówka, nie trzeba brać jej zbyt serio.
Kiedyś pies opisany we wzorcu rasy był po prostu typowym osobnikiem danej rasy. Dziś, psy zgodne z wzorcem swojej rasy (w obrębie jednej federacji) stanowią coraz większą rzadkość. Coraz częściej o psie, który wygląda po prostu tak, jak wyglądać powinien pies danej rasy, mówi się jako o ”wyjątku”. Że taki pies ”jest klasy ‚niedoścignionego’ ideału opisanego w standardzie rasy”. Jasne: każde zwierzę jest inne. Każdy szczeniak z danego miotu, choć ma tych samych rodziców co reszta, będzie inny od rodzeństwa. Genetyczna mozaika ułoży się w psiaku ”AA” inaczej niż w psiaku ”AB” i inna będzie w psiaku ”AC”*. I jasne też jest to, ze żywienie i warunki, które hodowca a po nim nowy właściciel zapewnia szczeniakowi są bardzo, bardzo ważne, mają wręcz kolosalne znaczenie i zaniedbanie potrzeb szczeniaka; nieprawidłowe żywienie, utrzymywanie go w niewłaściwych warunkach, mogą zrujnować każdego psiaka. Ale nawet najlepszy nowy właściciel ”nie przeskoczy” ograniczeń, które wynikają z genetycznie marnej jakości przodków jego psiaka.
*Pracę dotyczącą pierwszych oficjalnie potwierdzonych narodzin psich bliźniąt monozygotycznych (jednojajowych), czyli powstałych z jednej zapłodnionej komórki jajowej i mających takie same genotypy, opublikowano w sierpniu 2016 roku; https://news.nationalgeographic.com/2016/09/identical-twin-puppies-born-south-africa/?utm_source=Twitter&utm_medium=Social&utm_content=link_tw20160902news-identicalpuppies&utm_campaign=Content&sf35022463=1
To, że pies jest danej rasy, że ta rasa ma swój wzorzec, który opisuje dokładnie jak ma przynajmniej wyglądać osobnik wart używania go do rozrodu, nie gwarantuje nabywcy, iż ten, płacąc nierzadko naprawdę duże pieniądze za psa rasowego, otrzyma zwierzę, które będzie odpowiadało owemu ”wizualnemu standardowi”, gdy stanie się dorosłe. I trzeba podkreślić: nie jest uczciwe obarczanie winą za ”kiepski efekt końcowy”, nabywcy psa i wmawianie mu, że to jego wina, że pies się ”nie rozwinął”. Nabywca, gdy kupuje (zazwyczaj) 8 tygodniowego szczeniaka, dostaje np.; określone ułożenie miednicy, karpiowaty grzbiet, w dowolnej kombinacji; nieprawidłowo osadzone, rozstawione i o niewłaściwym kształcie i wielkości uszy lub oczy (oczy dodatkowo mogą być w niewłaściwym kolorze), nietypową, brzydką głowę oraz marny, charci kościec itp. i nie jest w stanie ”poprawić” tych anatomicznych wad. (Na marginesie: kilka razy mijałam na warszawskiej Saskiej Kępie takie białe coś i za każdym razem nie mogłam uwierzyć, że coś takiego poszło jako Dog Argentyński. Na swój sposób pocieszające było to, że gdy za pierwszym razem na widok tego białego (to trzeba mu przyznać, biały to on był/jest) psa, zatrzymałam się, postałam sobie z boku i popatrzyłam na tę psinę, i z niedowierzaniem, ale jednak zapytałam: ”Czy to jest Dogo Argentino?”, i w odpowiedzi usłyszałam, że tak, trafiłam w dychę, typując hodowlę. Takich dogo nie robi żadna inna ”firma” produkująca białe na polski rynek… Marna to pociecha, ale brzydotę, czyli brak typowości także można łatwo przypisać konkretnemu przydomkowi.) I żeby nie wiadomo jak się nowy właściciel starał, tego rodzaju ograniczeń ”nie przeskoczy”.



Rzeczywistość wygląda tak, że w przypadku popularnych ras, powiedzmy, że mówimy o Buldogach Francuskich mało, kto puszcza tylko jeden miot w danym okresie rozliczeniowym. Są hodowle, w których jest kilka suk hodowlanych i każda z nich rodzi w danym okresie rozliczeniowym jeden miot. (A gdy dojdzie do tzw wpadki, bywa, że suka w roku kalendarzowym rodzi dwa mioty, czyli ”cieczka w cieczkę”). Szczeniaki zbywane są, jak najszybciej, gdyż w przypadku tej rasy, standardowe 8 tygodni życia, kiedy to hodowcy wydają psiaki nowym właścicielom, to moment przełomowy. W tym znaczeniu, że małe, kluchowate i ”śliczne” bulwy, gdy tych osiem tygodni kończą, przestają być takie ”śliczne”, bo zaczynają rosnąć. I, mówiąc brzydko, wychodzi ”paździerz” z tych, które z ”paździerza” są zrobione. I widzą to nawet laicy, którym poczwarki próbuje się (czasem z powodzeniem) wcisnąć. Bulwy bardzo szybko wchodzą w okres niebezpieczny dla hodowcy, któremu nie udało się na nie znaleźć kupca, gdy były ”kluchowate i śliczne”. Gdy buldożek jest w wieku 10-11 tygodni objawia się prawda na jego temat. A właściwie to następuje ”pierwsza odsłona” prawdy o danej bulwie, bo ‚cała prawda’ uderza troszkę potem, gdy okazuje się, że dany psiak, aby móc oddychać i żyć, musi przejść poważną operację. I warto jest pamiętać, że akurat w przypadku tej rasy ”paździerz” możesz kupić za ok 3-4 tysiące złotych, 8 tysięcy złotych, ale 3 a nawet 6 tysięcy euro i więcej… I to są dopiero emocje. Jak w losowaniu totalizatora sportowego – może ”trafisz milion” i wylosujesz zdrową i równocześnie ładną bulwę? Junewernoł…
Pies jest żywą istotą i nie da się ”zaplanować” jego rozwoju i ”użytkowania” – jest to absolutnie oczywisty fakt. Jednak pies rasowy ma mieścić się pewnym określonym ”standardzie”, bo nie jest kundlem ani mieszańcem, tylko właśnie psem rasowym z hodowli, której celem jest powoływanie do życia szczeniąt, które inaczej by się nie urodziły i które mają prezentować określony, nie tylko poprzez rasę, ale i tzw doświadczenie hodowców, ”poziom”. I poprzez to spełniać oczekiwania nabywcy-konsumenta, które w dużym stopniu dotyczą zdrowia i sprawności takiego psa a nie jedynie samego jego wyglądu. I choć w przypadku rasowych psów istnieje i łatwo się uwypukla coś takiego jak ”cechy indywidualne danego produktu”, które znacząco wpływają na fenotyp i niekiedy zdrowie oraz sprawność zwierzęcia (każdy pies tej samej rasy jest nieco inny od pozostałych, co jest efektem tego, jak w akurat jego organizmie ułożyła się genetyczna mozaika), to jest bardzo nieuczciwe wobec nabywców rasowych psów odcinanie się przez producentów-hodowców-sprzedawców rasowych psów od jakiejkolwiek odpowiedzialności za ”niezgodność towaru z umową”, gdy psy okazują się być obciążone wadami o podłożu genetycznym. Nie można braku sprawności psa, tego jego nie-zdrowia traktować jako ”cechy indywidualnej”, świadczącej na korzyść danego osobnika; ”taki jest niepowtarzalny”, ”jego niesprawność czyni go wyjątkowym”. Tak, jak gdyby nie-zdrowie danego psa miało być tym samym, co ”cecha indywidualna” martwego przedmiotu, np. mozaiki witrażowej układanej przez rzemieślnika zajmującego się rzemiosłem artystycznym. Rzemieślnika, który wykonał np. 5 mozaik ze szkła witrażowego, których motywem był obraz X malarza Y, ale w związku z tym, że rzemieślnik nie jest ”robotem”, każda z mozaik, choć przedstawia ten sam motyw, ma takie same gabaryty, wykonana jest z tych samych komponentów (włącznie z konkretnymi taflami szkła) i przy użyciu tych samych narzędzi, nieco różni się od pozostałych, np. ilością modułów, i ich wielkością. Nikt nie chce się ”sądzić” z hodowcami za to, że dorosłe psy są ”brzydkie” – niezgodne z wzorcem rasy w sensie estetycznym. Kwestie sporne pomiędzy nabywcami towaru ”pies rasowy” a ich producentami-hodowcami dotyczą zdrowia psów rasowych, wynikającego wprost z metod hodowlanych i selekcji przez tzw hodowców stosowanych.
Pies rasowy posiada cechy indywidualne i jest żywym stworzeniem, ale ma być ”użytkowany” jako ”najlepszy przyjaciel człowieka” właśnie dlatego, że jest żywy a nie z pluszu. Dlaczego więc nie są zabezpieczone prawa konsumentów? (Tu kłania się Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów.) Konsumentów, którzy kupują psa rasowego (żywe stworzenie o cechach indywidualnych, mające jednak być ‚użytkowane’, choćby jedynie jako czworonożny przyjaciel, kolejny członek rodziny i towarzysz spacerów), który, zgodnie z informacją nt. rasy, której jest przedstawicielem, ma żyć średnio np. 10 lat, przy standardowej opiece weterynaryjnej. A po jego zakupie w ciągu pierwszego roku życia psa lub nieco później, okazuje się, że ma on szereg problemów zdrowotnych. I tylko po to, by ów pies nie umarł, trzeba wykonać mu, nie za darmo przecież, określoną ilość badań, potem również kosztownych zabiegów, np. dotyczących drożności układu oddechowego. A wszystkie te procedury są dla zwierzęcia wymagające, trudne do przejścia i powodują u niego stres.
Dodajmy, że chodzi o zdrowotne problemy, a za nimi zabiegi i operacje, o których wystąpieniu jako ewentualnej/potencjalnej konieczności w niedalekiej przyszłości, nabywca w chwili zakupu psa, nie był przez sprzedającego-hodowcę, który przecież rasę doskonale zna, informowany. Nabywcy nie przedstawiono szacunkowych kosztów ewentualnej ”dodatkowej” opieki weterynaryjnej, która nierzadko okazuje się konieczną dla psa konkretnej rasy lub psa pochodzącego z danej tzw linii hodowlanej, lub po prostu hodowli. Czyli dla psa mającego konkretne ”logo” w swojej metryce i/lub rodowodzie, jeśli przydomek hodowlany potraktujemy jako znak firmowy hodowcy-producenta-sprzedającego.
Pamiętajcie: badania są ważne, a wasza świadomość na temat tego jakie badania są ważne w rasie, którą sobie wybraliście jest tym istotniejsza, że hodowca ponosi odpowiedzialność jedynie za wady istniejące w chwili wydania rzeczy/towaru-pies rasowy. Dlatego, gdy planujecie kupić rasowego psa, musicie poświęcić trochę czasu nie tylko na ”papierologię”, ale i lub raczej przede wszystkim na zagłębienie się w genetykę i uświadomienie sobie, które oraz jak wiele ze schorzeń dręczących rasowe psy ma genetyczne podłoże i przez to kwalifikuje się jako wada istniejąca w chwili wydania towaru/rzeczy-pies rasowy.
”Dysplazja? Pierwsze słyszę. Nie wiem skąd się to wzięło. U mnie wszystkie psy są zdrowe. Mówisz ‚cechy dysplazji’ wyszły? To twoja wina, ja nie mam z tym nic wspólnego.”
I zapamiętajcie sobie kolejny istotny fakt: w przypadku dysplazji stawów, mówienie przez osoby nie weryfikujące stanu stawów szczeniąt w wieku między 3,5 a 4 miesiącem życia, osoby nieposiadające mapy swojej hodowlanej linii, mapy dającej rzetelne informacje dotyczące występowania lub nie cech dysplazji u urodzonych w ich hodowli, w ich liniach, psów, że ”nie wszystko można zwalać na genetykę”, jest kompletnie niewiarygodne. Szczeniaki sprzedawane są zazwyczaj gdy mają 8 tygodni. Cechy dysplazji u szczeniąt genetycznie nią obciążonych można wykryć już miedzy 3,5 a 4 miesiącem życia, czyli nieco później. Tak więc sprzedając szczeniaki 8-10 tygodniowe hodowca może w umowie zastrzec, że w okresie pomiędzy 3,5 a 4 miesiącem życia psiaka, zaleca jego nowemu właścicielowi przeprowadzenie RTG stawów szczenięcia. Po to, aby tą drogą uzyskać informacje do swojej bazy danych i jednocześnie zabezpieczyć swoje interesy, jako sprzedawcy towaru-pies rasowy, w przypadku, gdyby po jakimś czasie nabywca szczeniaka zarzucił mu, że ”jest problem ze stawami”. Oraz, by nabywca miał pewność, że jego pies nie ma zmian w stawach. Albo hodowca może w umowie zastrzec, że przeniesienie własności z niego na kupującego nastąpi w chwili, gdy przeprowadzone zostanie badanie RTG stawów i ich stan będzie jasny dla obu stron. (”Zapłaciłeś, umówiliśmy się, że do czasu wyników badania pies jest nasz, zgodnie z umową pies został poddany badaniu, znam wyniki, są w porządku, dopełniamy umowy, pies staje się twój”.) To nie jest nic nadzwyczajnego, hodowcy od zawsze spisują umowy współwłasności, w których określają po spełnieniu jakich warunków drugi właściciel może stać się jedynym właścicielem psa. Albo umowy typu warunek hodowlany, kiedy to do przeniesienia własności dochodzi także po spełnieniu przez stronę kupującego określonych warunków. Oczywiście, gdy mówimy o RTG, hodowcy mają ”swoje typy”. Dlatego w umowie musi być określone; kto płaci za badanie, kto pokrywa koszty dojazdu do placówki i kto ma być TYM LEKARZEM, który badanie przeprowadzi i wykona jego opis (to wcale nie musi być jedna i ta sama osoba). Wszystko to musi zostać spisane w umowie, tym bardziej, że to wszystko są pieniądze. Jest więc ważne to, czy to nabywca pokrywa owe koszty z własnej kieszeni, czy badanie stawia hodowca?

Ludzie nieposiadający wiedzy o stanie stawów szczeniąt w chwili przekazywania ich nowym opiekunom/nabywcom, nie mają wiedzy o tym co tym nabywcom sprzedają/przekazują, w jakim stanie te rzeczy-psy są. Nie mają zielonego pojęcia o genetycznej kondycji swojej linii w kontekście jej obciążenia (lub nie) dysplazją, więc przerzucanie przez nich odpowiedzialności za cechy dysplazji i dysplazję na nabywców i opiekunów niepełnosprawnych psów, gdy kilkumiesięczne, zazwyczaj 6-8 miesięczne psiaki zaczynają zdradzać objawy schorzenia, jest kompletnie bezzasadne.
Utrzymywanie niechcianych psów o udokumentowanym pochodzeniu
Właśnie: a odpowiedzialność za ”produkowanie” rasowych psów? Nie tylko wobec tych ”ukochanych” zwierząt i ich nabywców, z którymi podpisywane są indywidualne umowy, ale i odpowiedzialność także w sensie szerszym: społecznym – ktoś przecież schroniska i fundacje a niekiedy wręcz pseudofundacje musi utrzymywać. Jaka jest więc ta ”odpowiedzialność”?
Słyszeliście kiedyś, by ktoś, kto rozmnaża psy obciążone wrodzonym kalectwem, niech będzie np. dysplazją występującą u kolejnych osobników w danej linii, czyli w kolejnych pokoleniach albo niewydolnością aparatu oddechowego (potwierdzonymi wynikami badań, przeprowadzonymi przez specjalistów, wykonanymi już na koszt nabywców tychże psów), czyli kalectwem znacząco utrudniającym tym psiakom komfort życia, ktoś, kto swoim postępowaniem (ignorowanie faktu, że psy, które rozmnaża oraz ich potomstwo cierpią z powodu tych wrodzonych wad) obiektywnie, przyczyniając się do wyjątkowo okrutnego, bo rozłożonego w czasie (na całe życie tych zwierząt), znęcania się nad nimi, dodatkowo, gdy chodzi o rasy gabarytowo ”duże” i do tego wymagające, np. uznawane za agresywne, utrzymując je zamknięte, jak więźniów, w kojcach, na niezabezpieczonym terenie, nierzadko bez należytej opieki (włączając to brak kontaktu lub niedostateczny kontakt z człowiekiem, ich właścicielem i równocześnie hodowcą), powodując u tych zwierząt powstawanie także problemów psychologicznych, odpowiedział za swoje postępowanie?
I żeby było jasne, pomijam w tym miejscu ”dodatki” typu ”dokrywanie” suki drugim (albo i trzecim) samcem (”dla pewności”, żeby krycie nie było ”puste, ale by suka na pewno ”załapała” i żeby w planowanym czasie miot na świat przyszedł, [bo wydatki, które pokryje kasa za szczyle są już dokładnie zaplanowane]), także bez informowania o tym fakcie nabywców. Albo krycie suki ”A” samcem ”B” a sprzedawanie ich jako potomstwa psa ”C” i suki ”A”, bez informowania o tym fakcie nabywców. Albo tzw podkładanie szczeniąt, czyli udawanie, że matką miotu ”A” jest suka o nazwie ”B”, a nie jego prawdziwa matka, czyli suka nazwana ”C” – i znowu: bez informowania o tym nabywców psiaków. Tu kolejny raz kłania się brak wymogu wykonywania profilów DNA. Oszustwa takie wciąż są możliwe, bo wymóg badań DNA potwierdzających treść zawartą w metrykach i rodowodach szczeniąt, w dalszym ciągu nie stał się obligatoryjnym w największym stowarzyszeniu w Polsce, którym jest ZKwP.
Nie chodzi mi też o przeprowadzanie, zatajanych przed nabywcami, zabiegów chirurgicznych na szczeniętach i/lub podrostkach. Np. takich ”drobiazgów”, jak usuwanie wilczych pazurów… Albo bardziej ”na grubo”: wycinanie ”kolorowych łat” u tzw białych psów – wiecie, tego koloru, który np. u dogo, czasem przebija w niedozwolonym przez wzorzec rasy miejscu (np. na grzbiecie psa). I w ten sposób robienie z peta, który nie może być przez sprzedawcę-hodowcę oferowany klientowi jako ”szczeniak na wystawy”, ”psa wystawowego, z możliwością zdobycia uprawnień hodowlanych”. Z peta robi się ”psa na wystawy i pod hodowlę” a z jego nabywcy idiotę. I dopiero podczas wizyty kontrolnej lekarz weterynarii uświadamia ofierze nieuczciwego pseuducha, że jego pies ma pewną bliznę…
Chodzi mi niespełnianie przez tzw hodowców tych ”podstawowych” etycznych kryteriów. A więc? Słyszeliście, by ktoś tak postępujący poniósł konsekwencje swoich działań? Ja nie.









Szkodniki są ciągle te same, ich dorobek się powiększa. Nowe w poszczególnych rasach psuje stoją przed nie lada wyzwaniem, ale że coraz ich więcej, może dościgną czoło peletonu… Niszczenie ras i postępująca degrengolada w środowisku TAK ZWANYCH hodowców, to przestrzeń, w której konkurencja na polskim kynologicznym rynku rozwija się nie budząc szczególnego sprzeciwu. Jest poważna, naprawdę solidna i rzeczywiście gotowa na wszystko.
A! Fundacje! No i w końcu mamy ”fundacje”. Fundacje i ”fundacje”, które zajmują się także rasowymi psami, nawet psami konkretnych ras, przeznaczone (nie przez jakikolwiek ”urząd”, i nieee, nieutrzymywane przez ZKwP, czy inne stowarzyszenie, a na zasadzie pełnej dobrowolności osób w nich działających, nierzadko brzydzących się ”hodowlą rasowych psów”) do ”rozwiązywania problemów” ras najchętniej w Polsce produkowanych.
Przy okazji, zwróćcie uwagę na to, że ‚fundacje’ albo jakoś tam ”luźno zorganizowane grupy osób” specjalizujące się w pomocy psom określonych ras, czy typów psów, są ”ok”. W środowisku tzw hodowców rasowych psów postrzegane są jako ”potrzebne” i ”robiące dobrą robotę”. Nic dziwnego. W końcu ktoś, za friko, w ramach ”hobby” i ”po godzinach”, przy finansowym wsparciu, które sam sobie organizuje, namawiając do darowizn inne ”osoby dobrego serca”, ”ogarnia”, być może samemu do tego dokładając, niechciane, ”nadwyżkowe”, psy rasowe albo psiaki ”w typie rasy” – rzeczywiście, o co się ”obrażać”? Wszystko ”się ‚samo’ kręci”.
Jednak fundacje (albo też tylko ”fundacje”), które zajmują się wyszukiwaniem, powiedzmy: ”nieprawidłowości” (także i) w środowisku hodowców rasowych psów z ZKwP, fundacje które odbierają tzw hodowcom psy, postrzegane są już zupełnie inaczej… To oczywiste, że ”najazd” na czyjąś prywatną posesję i próba wyłudzenia zwierzęcia (obiektywnie przedstawiającego określoną materialną wartość), pod płaszczykiem ”troski o los” danego psa czy psów, a w rzeczywistości nierzadko mająca na celu przekazanie/sprzedaż takiego psa/psów osobom trzecim, poprzedzona usiłowaniem zastraszenia danego hodowcy/właściciela zwierzęcia, lub wręcz nawet wykradanie zwierząt z posesji, na której właściciel/tzw hodowca mieszka, jest zwyczajnym bezprawiem, bandytyzmem. Takie akcje to pseudoeko działania, o krok od ekoterroryzmu. Jednak nawet, gdy te ”przedstawiające określoną wartość materialną” rasowe psy, wchodzące w skład stad hodowlanych hodowców zarejestrowanych w ZKwP, są zwierzętami zaniedbanymi i noszącymi znamiona nadużyć (np. w postaci rozwiniętych chorób skórnych i/lub niedożywienia), utrzymywanymi w skandalicznych warunkach, a interweniujący działają w ramach obowiązujących przepisów, takie ”próby ingerowania” w ”świat hodowli rasowych psów”, odbierane są bardzo negatywnie przez tzw państwa hodowców… Pozwala to sądzić, że dokąd dana -na wszelki wypadek użyję cudzysłowu- ”fundacja” zbiera psie ”odpady”, którymi nie ma ochoty zająć się nikt z ”państwa specjalistów”, tzw hodowców ”oddanych sercem i duszą” danej rasie, nikt nie ma z jej działalnością żadnych problemów. Ktoś tam zbiera na dom tymczasowy albo psi hotel… Ktoś takie psie bidy leczy (sponsoruje im leczenie), reklamuje w mediach społecznościowych, szukając dla nich stałych (takich już na zawsze) domów… ”Kolportuje” jakoś te nieszczęsne rasowce, na których w żaden sposób nie można zarobić, więc nie są dla ”hodowców” interesujące… Jednak, gdy okazuje się, że ktoś, kto zarejestrowany jest w (szczególnie) ZKwP jako hodowca, utrzymuje swoje psy w warunkach obiektywnie typowych dla pseudohodowli spod znaku ”Piesek&Kotek2012 – beka z Nowelizacji Ustawy o Ochronie Zwierząt” i te psy są przez jakąś organizację takiemu ”hodowcy” odbierane, podnosi się raban… Raban nieprzyjemnie eksponujący ”hierarchię wartości” najbardziej oburzonych działaniami ”fundacji”…
Praktyka pokazuje, że zdarzają się przypadki słusznego odbierania psów hodowcom także z ZKwP. Problem jest wtedy, gdy ‚fundacja’, po ”jako takim” tzw podleczeniu psiaków i ”doprowadzeniu ich do ładu”, owe rasowe i posiadające materialną wartość (nie wolno o tym zapominać, bo psiak ”utytułowany” ma na kynologicznym rynką zupełnie inną wartość niż pierwszy z brzegu ”Burek”) te psiny sprzedaje. Tak, sprzedaje, czyli robi na nich biznes. Nie kastruje ich i nie szuka im domów stałych u ludzi, którzy chcą takie bidy, czasem po latach i za niewinność spędzonych w kojcach, zaadoptować i po prostu pozwolić im być psami, i cieszyć się życiem, ale sprzedaje je kolejnym rozmnażaczom, także za granicę…
Osoby tworzące fundacje albo pseudofundacje nierzadko bardzo skutecznie zniechęcają do adopcji zwierzaków z drugiej ręki. Jak to robią? Roszcząc sobie prawo do praktycznie inwigilacji zainteresowanych adopcją psa czy kota. ”Ankiety” i ”kwestionariusze”, które podsuwa się chcącym kocią czy psią bidę adoptować (pomijając już pokrętnie konstruowane tzw umowy adopcyjne) zawierają pytania, na które odpowiedzi, cóż… Właściwie to chyba możliwe, że pozwalają może nawet co do minuty zaplanować włam do mieszkania zainteresowanego adopcją… Wiedzą o tobie cholernie dużo (a weź pod uwagę, że wcale nie muszą ci kota czy psa do adopcji przekazać, bo w czyimś tam mniemaniu ”się nie nadajesz”, bo coś tam…). Wiedzą; gdzie mieszkasz, w jakich godzinach nie ma cię w domu, czy i jak masz ogrodzony teren albo na którym piętrze mieszkasz, czy masz w oknach kraty a może rolety? A windę? Masz sąsiadów? Ile osób z tobą mieszka, czy masz dzieci, ile ich masz i w jakim są wieku. A opiekunka? Opiekunka do dzieci lubi zwierzątka? Też będzie się pieskiem/kotkiem zajmować? Wiedzą jak planujesz wakacje i dokąd najczęściej jeździsz. Jaki nakład finansowy jesteś w stanie przekazać na zwierzaka. No i najważniejsze: jacyś ludzie, o których ty wiesz tyle, że ”działają w” jakiejś tzw fundacji albo z nią współpracują, odwiedzają cię w miejscu zamieszkania, przychodzą do ciebie, do twojego domu na ”wizytę przedadopcyjną” i patrzą jak mieszkasz, co masz w domu… Gdyby nie ta… sformułowanie ”inwigilacja” wydaje się być słowem dosyć dobrze oddającym ”klimat”, pewnie więcej osób decydowałoby się przygarnąć zwierzaki ”z drugiej ręki”. No, ale gdy ludzie nieposiadający żadnych kompetencji do tego, by pozyskiwać aż tak szczegółowe dane (co się tymi danymi dzieje, jak są przechowywane i kto ma do nich dostęp?), wchodzą w kompetencje organów administracyjnych (a podkreślmy: nie są nimi), opcja pomocy bezdomniakom przestaje być atrakcyjna. A! No i mimo tego całego cyrku, potrafią te tzw fundacje danego zwierzaka przekazać do byle jakiego (najtaniej wychodzącego) ”hoteliku”, w którym czasem dzieją się takiemu zwierzakowi złe rzeczy – po prostu, w takim ”hoteliku”, ”pod opieką” zwierzak czasem umiera w niejasnych okolicznościach…
Przestańcie łykać ściemy pseudokynologów. Problemem nie jest ”konkurencja ze strony innych stowarzyszeń i brak ustawowo zagwarantowanego monopolu jednej organizacji”, tylko wasz brak zdolności do oceniania treści rozpowszechnianych przez ”kynologów”
Forma opodatkowania ”hodowli psów rasowych” oraz brak oficjalnego, dostępnego do wglądu dla każdego polskiego obywatela, na bieżąco aktualizowanego, rejestru hodowców (i ich hodowli), jako producentów ”towaru”, którym dziś stał się rasowy pies oraz danych o samych rasowych psach, tych o tzw udokumentowanym pochodzeniu, jest źródłem wszelkiej patologii w biznesie bezpośrednio albo pośrednio związanym z ”hodowlą” rasowych psów – od ich rozmnażania po tzw ratowanie. I nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi tu o ”ograniczanie wolności obywatelskich”, a o odpowiedzialność. Odpowiedzialność zarówno wobec, podobno ”ukochanych psów”, jak i ich nabywców/opiekunów a więc konsumentów ”towaru”, którym pies rasowy został, ale i tzw otoczenia. Niestety, okazuje się, że polscy ”kynolodzy” najwyraźniej potrzebują jakiegoś bata na cztery litery, bo sobie nie radzą z tą ”wolnością”, bo nie rozumieją, że wolność, także ta rynkowa, to nie tylko prawa, ale i obowiązki. A jakie obowiązki wobec psów ma dziś ”hodowca rasowych psów”?
Zapomnijcie o tych wszystkich pierdołach, które wypisują na fejsbuku tzw hodowcy i zacznijcie myśleć. I pamiętajcie: czyny, nie słowa. Tak więc wiemy na pewno, że ”hodowca” nie ma obowiązku używania w hodowli jedynie osobników bezwzględnie wolnych od wad wrodzonych typowych i łatwo wykrywalnych dla poszczególnych ras – psy, u których wady takie się manifestują niejednokrotnie są rozmnażane, a ich potomstwo sprzedawane jest kolejnym osobom i tak dalej, i tak dalej… (Wrzutki dotyczące schorowanego Boksera dosyć dobrze pokazują nastawienie z jakim tzw hodowcy podchodzą do upubliczniania wyników, no, nierzadko właściwie ”śledztw” prowadzonych na własną rękę przez nabywców psów obarczonych schorzeniami genetycznymi. Można treść tamtych skrinów podsumować następująco: ”Kiedyś nie było możliwości badać, więc się nie czepiaj. Dziś nie masz jak udowodnić, że to, że masz chorego psa, to wina hodowcy, bo kiedyś nie było jak badać, a dziś nie masz i nigdy mieć nie będziesz dostępu do wyników badań osobników z twoim psem spokrewnionych, bo nikt nie bada ”aż tak dokładnie”. A nawet jakby badał, to nie dałby ci wglądu w te informacje, więc ugryź się w zadek. I nie waż się więcej pisnąć o tej sprawie”.)
Hodowca powinien używać tylko psów krótko: zdrowych. Ale nie ma tego obowiązku, bo nie ma obligatoryjnego wymogu narzuconego przez tzw państwo – jak pokazuje nam aktualna rzeczywistość, na szeroko rozumiane ”organizacje hodowców psów” nie ma co w tej materii liczyć. (Szczególnie, że te organizacje hodowców, które wprowadzają szereg restrykcji wpływających na poprawę jakości hodowli i uzyskiwanych z niej szczeniąt, nazywane są organizacjami ”pseuduchów”. W związku z czym ci ludzie nie mają nawet możliwości przebić się do świadomości społecznej i udowodnić potencjalnym konsumentom towaru ”pies rasowy”, że można inaczej podchodzić i do samej hodowli, i do nabywcy psa). Tak więc, generalnie, w Polsce ”hodowcy” nie obowiązuje narzucony przez państwowe prawo wymóg, aby zwierzęta obciążone wadami o podłożu genetycznym były z tzw programów hodowlanych eliminowane. Nie ma więc w Polsce prawa, które nakazywałoby osobom, zajmującym się ”amatorską produkcją rasowych psów”, czyli poprzez swoje działanie zwiększającym ilość psów, które gdyby nie ci ludzie, by się nie rodziły, by w trakcie ”procesu produkcyjnego”, choć w minimalnym stopniu dbały o ”jakość” zwierząt, które ”produkują”. Tzw hodowcom nie grożą żadne kary za to, że rozmnażając osobniki kalekie, przyczyniają się do cierpienia zwierząt. Polskie prawo wciąż pozostaje ślepie na ten aspekt zorganizowanego i dochodowego znęcania się nad zwierzętami. Jak i ślepe pozostaje na łamanie praw konsumentów, którymi są przecież osoby będące nabywcami tych kalekich psów. Nie ma kar za żerowanie na nabywcach ani za rozmnażanie kalekich psów.
Nie ma żadnej ”instytucji”, która ”pilnowałby hodowców” i weryfikowała ich twierdzenia o tym, że ”robią wszystko co mogą, by ich psy były zdrowe”, wymagając od tych ”hodowców”, wglądu w certyfikowane wyniki badań poszczególnych zwierząt i dopiero na ich podstawie, przyznając hodowcy prawo używania danego osobnika w planie hodowlanym. (Wygłaszanych przez tzw hodowców, np. na forach Serwisu Facebook, tez o tym, jak to się oni ”starają dbać o jakość bazy hodowlanej” nikt nie zderza z rzeczywistością. Analogicznie pozostaje wierzyć ”na słowo”, że to, co szczenię o swoim pochodzeniu wpisane ma w metrykę, jest prawdą, gdy kupuje się psa z organizacji, w której profile DNA nie są standardem.) Oraz, co najdobitniej stanowiłoby o sensowności działania takiej instytucji: wyciągała konsekwencje wobec kłamców, oszustów, po prostu pseudohodowców, pozbawiając ich prawa do ”produkowania” tych rasowych psich kalek. Nie zapominajcie, że stowarzyszenia hodowców utrzymują się z opłat wnoszonych przez swoich członków (ten wątek porusza seria grafik w drugiej części tekstu), składek, wystaw, itp., w tym i ”specjalnych przeglądów”. (Jak te, które za plus-minus tysiąc złotych od sztuki, ZKwP oferuje swoim członkom i równocześnie ”fanom” obcinania psom fragmentów uszu i ogonów, które to psiaki okaleczone w sposób jak najbardziej celowy, teraz ”dostają uprawnienia hodowlane na skróty”, nie na wystawach, ale na takich ”specjalnych przeglądach hodowlanych”, jako osobniki z, uwaga: ”wadami nabytymi”. Co do szewskiej pasji doprowadza część hodowców, tych, którzy czasem przez pół Polski albo Europy ”dymają”, by w znaczących stawkach, zdobywać wystawowe tytuły. Psy z uszami kopiowanymi chodzą jako psy, które mają ”przypadkową wadę” – to jest skandal.) Nie są wyciągane konsekwencje wobec osób, które świadomie narażają kalekie psy na cierpienie, osób, których działanie prowadzi do zwiększania się liczby psów obciążonych genetycznymi schorzeniami. A przecież wiemy, że są rasy, w których np. dysplazja i inne schorzenia aparatu ruchu, dzięki bezduszności ”hodowców”, dosłownie demolują kolejne pokolenia psów. A co z psami ras brachycefalicznych? Użyję eufemizmu: ‚niektóre’ z ich przedstawicieli, by mogły ”jako tako” funkcjonować, przechodzą skomplikowane operacje, nigdy jednak zabiegi te problemu nie rozwiązują w 100%. (W Holandii organizacja kynologiczna zabroniła rozmnażać kaleki. Nie była konieczna ”interwencja” żadnej ”państwowej instytucji”, holenderscy kynolodzy jakoś sami doszli do wniosków, na które przedstawicieli polskiego środowiska części psiarzy ciągle nie stać.)
Brak jest w Polsce instytucji, nie jakiejś ”fundacyjki”, czy ”stowarzyszonka”, ale normalnej instytucji. Może po prostu dodatkowego Biura, w którymś z Departamentów Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, współpracującego z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz Departamentem Analiz Ministerstwa Finansów, przy wsparciu Ministerstwa Sprawiedliwości, którego jedną z form działalności jest przygotowywanie projektów aktów prawnych i Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, którego Departament Prawny także zdolny jest opiniować i przygotowywać projekty aktów prawnych. I w obecnej sytuacji ten brak bardzo jest odczuwalny.
Ów brak właściwej instytucji, która, dzięki ucywilizowaniu zasad na jakich psy rasowe można rozmnażać, stałaby na straży najbardziej ”prymitywnie” rozumianego ”dobra psów”. A więc gwarantowała, że psiaki, które z powodu wrodzonych wad nie mogą funkcjonować normalnie (tj. jak psy takimi wadami nieobciążone) nie byłyby rozmnażane. Rozmnażanie kalek jest, jak już nie raz pisałam, jedną z najobrzydliwszych form znęcania się nad psami, gdyż jego skutki są rozłożone w czasie, na okres całego życia danego zwierzęcia i już choćby przez to powinno być kwalifikowane jako forma znęcania się ze szczególnym okrucieństwem. Najbardziej ten styl uprawiania pasji do ”hodowania” brzydzi, gdy ubierany jest w ”miłość do rasy” i okraszony czymś w rodzaju ”to taka rasa, one tak mają, że…” i tu do koloru, do wyboru; słabo im się oddycha, ledwo chodzą, krótko żyją, bo serce/nerki… itp.
A obowiązki hodowcy wobec jego klienta? Nabywcy psa? Czy w tym biznesie ktoś w ogóle myśli o nabywcach, jako o konsumentach? Konsumentach, którzy mają przecież swoje prawa a sprzedaje im się, wcale nie tak rzadko, ciężko chore psy, jako psy zupełnie zdrowe. A skąd! Nabywcy to dla tzw hodowców rozpuszczeni, bezczelni ciemniacy i gówniarze, jak wieprze: niedoceniający pereł, które ”wybrańcy bogów” z organizacji kynologicznych, przed nich rzucają.
Jak widać instytucja, której ciągle i z niejasnych przyczyn, brak, potrzebna jest także dla ochrony konsumentów towaru, którym jest ”pies rasowy”, czyli nabywców psów przed żądnymi szmalu za wszelką cenę pseudohodowcami. Instytucja taka musi w końcu przedstawić skuteczne rozwiązania prawne, także te pozwalające ofiarom oszustów tzw hodowców rasowych psów, dochodzić praw.
Przestańcie sugerować się propagandą uprawianą przez środowiska reprezentujące poszczególne stowarzyszenia, związki i kluby, także na temat ”dobrych” i ”złych” organizacji prozwierzęcych. Oraz tą, którą wciskają wam owe ”prozwierzęce organizacje”.
Jest zupełnie jasne, że ”utrudnienie uzyskania pozwolenia na prowadzenie hodowli” ukróciłoby panującą aktualnie wolnoamerykankę
Możliwość prowadzenia hodowli psów powinna być dostępna jedynie dla osób mających ku temu odpowiednie warunki, w tym z te dotyczące zamieszkiwania na terenach wiejskich. Wtedy może sposób opodatkowanie tej niby nieprzynoszącej dochodu, ”hodowli”, czyli ”działy specjalne produkcji rolnej”, nie dziwiłby i nie raziłby aż tak, jak dziwi i razi w obecnej sytuacji. ”Utrudnienie”, to nic innego, jak wprowadzenie obligatoryjnych norm, jak np. wymóg, by psy, zwłaszcza ras dużych i wielkich, czy uznanych za agresywne, wolno było rozmnażać jedynie na zabezpieczonych posesjach stanowiących własność hodowców, ale nie na posesjach znajdujących się np. na osiedlu domów jednorodzinnych, czy w tzw willowej dzielnicy. To powinno być zabronione, gdyż prowadzenie hodowli jest uciążliwe dla jej otoczenia. (Powtarzam: dziś ”hodowcy” rozmnażają psy -także ras uznawanych za agresywne- w blokach mieszkalnych, nie zawsze nawet we własnych mieszkaniach, potrafią ”hodować” je nie tylko na niezabezpieczonych ”działkach”, ale są zdolni robić to także w wynajmowanych domach, na posesjach, które nie należą do nich i z których mogą w każdej chwili zostać (wraz z psami) ”wyrzuceni” i ”na zbity psyk” z nich wyrzucani bywają.) Psy szczekają. Niektóre ciągle: histerycznie i z byle powodu. A te ‚wielkogabarytowe’, którym hodowca nie poświęca dość uwagi i nie dba o ich kondycję psychiczną, mogą być dla otoczenia źródłem nie lada stresu a nawet zagrożenia, gdy taki ”hodowca”, od święta zdecyduje się zrobić psom łaskę i zabrać je na tzw spacer, poza teren posesji. Lub, gdy pies taki sam się z niej ”jakoś” wydostanie… Jak można uprzykrzać życie innym ludziom, zakładając hodowlę psów pośród domków (o mieszkaniach w bloku już nie wspominam), w których mieszkają nie tylko ludzie większość dnia (w przeciwieństwie do ”typowego hodowcy”) spędzający w pracy, chcący więc po pracy po prostu odpocząć, a nie słuchać psiego wycia/szczekania. Ale i osoby starsze albo młode małżeństwa z małymi dziećmi? Dziećmi, które często bawią się na wewnętrznej ulicy takiego osiedla a zarazem niejednokrotnie praktycznie przed samym ogrodzeniem, za którym, na posesji ”hodowcy”, znajdują się psy w ilościach hurtowych… Czy trzeba wspominać o smrodzie psiego moczu i kup? Nawet jeśli kupy zbierane są ”na bieżąco”, no, niech będzie ”rano i wieczorem”, to woń psiego moczu wnika w glebę i przy słonecznej pogodzie, smród daje o sobie znać: psie siki parują (Jest jeszcze gorzej, gdy kupy nie są sprzątane ”na bieżąco”)… Pamiętajmy, że nie chodzi o jednego, czy dwa psiaki, ale np. o dziesięć lub więcej…
Wprowadzenie ograniczenia co do liczby utrzymywanych w hodowli osobników także wpłynęłoby korzystnie na jakość rodzimej kynologii. Nie można zapewnić 6, 8, 12, czy jeszcze większej ilości (dodatkowo aktywnych płciowo) psów, zwłaszcza ras dużych i wielkich, ”agresywnych”, takiej samej opieki (także w formie psychicznych interakcji), jak 2, 3 czy nawet 5u takim psom. Hodowla powinna jakoś różnić się od schroniska. Tym bardziej, że schronisko zatrudnia pracowników oraz posiłkuje się pomocą wolontariuszy. A tzw hodowcy nierzadko twierdzą, że ”Hodowla jest trudna, bo wszystko robi się samemu, a trzeba to jeszcze z pracą zawodową połączyć”. No, tak, niektórzy naprawdę pracują i nie żyją jedynie z psów. Ale równocześnie podkreślają, że finansowo ”balansują”, żyjąc od miotu, do miotu, bo ”ciągle dokłada się do interesu”. Jest więc oczywiste, że tego rodzaju ”hodowców” nie stać na utrzymywanie stada psów, które na siebie nie zarabiają… (W Niemczech hodowla, w której jest powyżej kilku, zdaje się trzech sztuk, to już przedsiębiorstwo – normalna działalność.)
Dalej: zaktualizowanie listy ”ras uznawanych za agresywne” o przedstawicieli ras naprawdę w Polsce popularnych, jak choćby Cane Corso czy Owczarek Niemiecki, belgijski Malinois oraz tych o rosnącej popularności, jak np. Fila Brasileiro czy Boerboel oraz ras, które do nas jeszcze nie trafiły, ale są coraz popularniejsze w krajach dostatecznie blisko położonych, by łatwo można je było do Polski sprowadzić (przykład Bully Kutta) oraz mieszańców, tzw Bandogów i typowych mixów Terrierów Typu Bull, to kolejna kwestia.
Nie ma żadnych przepisów, które ograniczałyby możliwości pozyskania psa rasowego. Wprowadzenie kwalifikacji dla ”zainteresowanych” rasą uznawaną za agresywną, na wzór praw obowiązujących np. w niemieckich landach, czyli eliminowanie z grona potencjalnych posiadaczy psów rasy tego typu, osób karanych, uzależnionych od alkoholu i/lub narkotyków, niezrównoważonych psychicznie i w związku z tym leczonych, nieposiadających odpowiednio zabezpieczonego i własnego lokum, itp., stanowiące pierwszy etap odsiewania ”zainteresowanych rasą”, to kolejny potrzebny krok. (Krok, który przysłużyłby się polskiej kynologii, prawdopodobnie dosyć skutecznie eliminując z niej patologię infekującą także środowisko Dogo Argentino, patologię lubującą się w puszczeniu psów luzem po lesie, ”żeby się za dziką zwierzyną wybiegały”.) Będąc hodowcą, można sprzedać każdą ilość psów osobom, będącym lub nie będącym ”hodowcami”, ale nikogo (żadnej instytucji) nie obchodzi co ludzie kupujący psy, także te niby ”na kolanka” robią z nimi potem. A mogą je min. do woli rozmnażać, bez żadnych ograniczeń, bo regulacje, których państwo nie jest w stanie wyegzekwować, są bez znaczenia. Tzw umowa pierwokupu i istniejące w niej zastrzeżenia, które nowemu właścicielowi psa do podpisania daje hodowca, mogą robić wrażenie i być skuteczne w przypadku kupca na Beagle’a lub Wilczaka, ale niekoniecznie będą tak samo działać na zwyrola, który kupuje sobie dogo, by wystawiać go w walkach psów albo ”tylko” szczuć na sąsiadów i ich Spaniele… W praktyce nikt nie przejmuje się nadmierną produkcją psów, a te ras uznawanych za agresywne nie obchodzą nikogo tak samo (albo, o zgrozo jeszcze bardziej), niż psy ”łagodnych ras”, czy nieszczęsne ”miko psy”.
Konieczność corocznego uczestniczenia z psem w egzaminie weryfikującym kondycję psychiczną psa rasy ”agresywnej”, a właściwie to teamu ”pies rasy agresywnej&jego właściciel”, który z człowiekiem taki pies powinien tworzyć, także wzorowana na rozwiązaniach naszych sąsiadów, byłaby jedynie konsekwencją wymienionych wcześniej zmian. Jak i odczuwalny w sensie finansowym podatek, znowu: także i tym bardziej dla hodowców, którzy spośród wszystkich możliwych ras, zdecydowali się rozmnażać przedstawicieli akurat tych, uznanych za ”agresywne”. Podatek, którego wysokość, w przypadku nabywcy psa takiej rasy, może ulec zmniejszeniu, o ile odbędzie on z psem/psami określone kursy – to też odniosło skutek za naszą zachodnią granicą. (Na marginesie: oferowanie szczeniaków rasy uznawanej za agresywnej [ale i jakiejkolwiek innej] na sprzedaż, na portalach/serwisach, między majtkami, kompletami opon i podróbkami perfum jest praktyką pożałowania godną. Szczytem, najdelikatniej mówiąc: buractwa – widzisz takie ogłoszenie i wiesz już wszystko, co musisz wiedzieć, by ocenić ”hodowcę”. ”Hodowla”, choć amatorska ma być podobno ”planową”. ”Planowa hodowla” oznacza, że nie produkujesz szczeniaków a potem starasz się je zbyć byle komu. Pierwszemu z brzegu przypadkowemu człowiekowi, który się nawinął. Ten przygnębiający brak myślenia ”państwa hodowców” bardzo dobrze obrazują sytuacje, w których produkują z byle jakich psów, byle jakie szczeniaki, potem byle jak i byle komu, je sprzedają. Ale mają oczekiwania i pretensje wobec nabywców (te wobec psów to często tylko kreacja na użytek klientów, przecież ci tzw hodowcy robią psy, żeby je po prostu sprzedać), co najmniej tak, jakby cały proces był maksymalnie przez nich przemyślany i zaplanowany, a nie od początku do końca, kierował nim przypadek. (Pretensje tacy ”hodowcy” mają jakby sami byli ”na poziomie”, czyli posiadali wykształcenie kierunkowe, do wyprodukowania szczeniaków użyli najlepszych ”komponentów” a ich przyszłych właścicieli selekcjonowali w sposób, w który czołowe korporacje wyłaniają prezesów.)
Tego rodzaju rozwiązania, czyli ograniczenia nasuwają się same absolutnie każdemu, kto chwilę posiedzi w ”kynologii mejdinPoland”. A jednak polscy ”kynolodzy” jakoś nie chcą w Sejmie lobbować na rzecz tego rodzaju zmian…
Podatek od sprzedaży szczeniąt, tuż obok wymogów dotyczących zdrowia psiaków (badania to spory wydatek), przejrzysty wykaz działających w Polsce hodowli oraz samych rasowych psów, dostępny nie jedynie dla ”dopuszczonych do wiedzy tajemnej” członków poszczególnych stowarzyszeń, ale w trybie informacji publicznej, dla każdego zainteresowanego, też raczej nie pasuje polskim ”miłośnikom psów”. Rzetelna baza danych odpowiedziałaby na pytanie ile mamy w Polsce rasowych psów, czyli takich, które mają udokumentowane pochodzenie (te mityczne rodowody) i na świat przyszły w wyniku celowego działania ludzi należących do stowarzyszeń zrzeszających hodowców, zwłaszcza psów ras agresywnych. Bo, w końcu ile ich jest?I co dokładnie się z nimi dzieje? Jakie są ich losy po tym, jak towar-pies zostaje sprzedany przez danego ”producenta”/”wykonawcę usługi”, czyli hodowcę, klientowi?
Taki wykaz mógłby też pokazać, którzy hodowcy najgorzej wybierają nabywców na szczenięta, w efekcie czego psiaki z ich przydomkiem przodują jako te ”z drugiej” ręki, stając się podopiecznymi fundacji i pseudofundacji. Lub wprost: trafiają do schronisk, stając się obciążeniem dla podatnika. Lub gorzej jeszcze: do pseudohodowli. Ale takiej prawdziwej a nie do hodowli nazywanej ”pseudohodowlą” dlatego, że prowadzona jest pod szyldem innym niż ”Związek Kynologiczny w Polsce”. Do takiej autentycznej pseudohodowli, w której w warunkach potwornych wręcz, zmusza się psiaki do rozmnażania, traktując jak automaty do generowania zysków, maszynki do zarabiania pieniędzy.
Szczególnie przy rasach uznawanych za agresywne oraz, gdy chodzi o charty, które także łatwo mogą zostać wykorzystywane w działaniach o charakterze przestępczym (kłusownictwo), taka wiedza jest pożądaną. Wykaz pozwalający dotrzeć do każdego urodzonego w którejkolwiek z polskich hodowli, osobnika, pozwoliłby dowiedzieć się co dzieje się z tymi wszystkimi przychodzącymi na świat, w naszym kraju, min. dogo oraz jaki jest procent chartów, które trafiają do rąk kłusowników. A może nawet ile chartów z Polski ”sprzedawanych jest w świat” i w efekcie trafiają np. do Chin? Wpierw do ”stajni” wyścigowych, gdzie eksploatuje się je jako maszynki do zarabiania pieniędzy podczas wyścigów psów, potem używa się ich jako maszynek do produkcji szczeniąt, a gdy już i do tego przestają się nadawać, to sprzedaje się je do rzeźni. I kończą, umierając w męczarniach, którym najgorsze filmowe horrory nie dorównują. By ostatecznie wylądować na talerzach chińskich smakoszy psiego mięsa. Czy nie ”byłoby super” móc dokładnie sprawdzić los każdego urodzonego w Polsce psa rasowego? Tego psa o ”udokumentowanym pochodzeniu”. Psa, który na świat przyszedł dlatego, że ktoś (podobno) dokładnie sobie zaplanował, że z danej pary ”mają być szczeniaczki”, hm? Los każdego charta, psa rasy uznawanej za agresywną, Cocer Spaniela, Jamnika, Buldoga Francuskiego, Labradora, Yorka etc.?
Moglibyśmy poznać odpowiedzi na bardzo wiele pytań i dzięki temu zbudować mapę niezwykle dużo mówiącą o kondycji poszczególnych ras w naszym kraju (w tym średniej długości życia w przypadku poszczególnych ras) oraz samych hodowcach rasowych psów. Gdy mówimy o argentynach, kanarach albo środkowychazjatach, możliwe, że nawet dowiedzielibyśmy się tego, ile ze szczeniaków z danego miotu nie miało dość silnych ”pomp”, by przetrwać narkozę podczas nielegalnego zabiegu obrzynania im uszu i numery chip i/lub tatuaży do nich przypisane, zostały zgłoszone jako ”nieaktywne”. Dalej: zyskalibyśmy możliwość dowiedzenia się po latach, czy dany pies np. właśnie rasy Dog Argentyński albo presa kanaryjska żyje i ma się dobrze, czy może już nie żyje? I dlaczego nie żyje? Co się z nim stało? Padł ze starości, został poddany eutanazji w związku z przewlekłym i ciężkim schorzeniem? A może uśpiono go z uwagi na poziom agresji? Może wykończył go ”skręt kich” albo jego życie zakończył inny osobnik podczas ”spięcia na terenie hodowli” lub ”nieszczęśliwy wypadek” w trakcie nielegalnego, po prostu pseudopolowania? No, a może ”po prostu” zginął w nielegalnie urządzanych walkach psów albo ”rozpłynął się w niebyt”, co nie wyklucza, iż użyto go jako narzędzia w niezgodnym z prawem, po prostu bandyckim procederze…
Pamiętajcie, że psy ras uznawanych za agresywne pierwotnie trafiały w poszczególnych krajach na te ”listy”, dlatego, że traktowano je i wciąż się je tak (przynajmniej w bardziej kynologicznie cywilizowanych krajach) traktuje, jak broń. Jako narzędzia, które mogą łatwo stać się niebezpieczne dla ludzi oraz innych zwierząt. To, że u nas w praktyce okazuje się, iż tego rodzaju narzędzie, jakim jest pies ”rasy agresywnej”, można dowolnie zbywać byle komu, kolportować, ”gubić” itp. Że może on.o ”zapaść się pod ziemię” i tyle, oznacza, że mamy szalenie wręcz niski poziom kynologicznej kultury i pod tym względem jesteśmy trzecim światem.
Mioty Dogów Argentyńskich ”trzaskane” są od mniej więcej dekady, bo od tego czasu rasa ta wciąż zyskuje na popularności – co rusz powstają nowe hodowle, ogłaszane są kolejne mioty. Gdzie więc są wszystkie te psy? Nie widać ich na wystawowych ringach, na których od ras niemniej od dogo popularnych aż się roi. Czy powodem są te poobrzynane uszy? To ”przez uszy” nie widać tylu argentynów na wystawach? Czy wszystkie te ”kilogramy dogo” oglądane są jedynie przez ”zacnych kynologów” na tychże ”specjalnych przeglądach” dla psów z ”wadami nabytymi”? I dalej są rozmnażane, byle jak, byle gdzie i byle komu sprzedawane? A może wszystkie są głuche i usypiane po przeprowadzeniu BAER TEST? Może są zbyt agresywne i ich właściciele nie umieją nad nimi zapanować, więc 24/7 trzymają je w przydomowych kojcach? Czy jednak wszystkie tak nonszalancko ”trzaskane na prawo i lewo” białe, są tak marnej klasy, że nawet ich właściciele zdają sobie sprawę z tego, że ciąganie ich na wystawy byłoby narażaniem się na śmieszność i niepotrzebne wydatki, więc ”cieszą się nimi z domowym zaciszu”? No, a może, dla odmiany wszystkie te psy są ”piękne” i ”szczęśliwe” i są dla swoich właścicieli ”żywym dowodem na to, że marzenia się spełniają”? Czy te pytania nie zasługują na odpowiedzi?
Normalne opodatkowanie hodowców ukróciłoby wolnoamerykankę i ostudziło zapał do produkcji psów. Każdy z nich prowadzi przecież swego rodzaju przedsiębiorstwo. Każdy z nas, nie-hodowców, sprzedając cokolwiek, odprowadza do Urzędu Skarbowego podatek, osobno lub w towar wliczona jest stawka VAT. Kupując psa rasowego, jako nabywcy mamy obowiązek zapłacić US podatek od wzbogacenia się. Biorąc pod uwagę, że szczeniaki w niektórych rasach osiągają ceny kilku tysięcy złotych a nawet euro, hodowla to czysty zysk. Nie jest możliwe by, nawet płacąc dysponentowi reproduktora kilka tysięcy za krycie i odchowując miot, przy stawkach jak np. w rasie Buldog Francuski (ZKwP/FCI), czyli od 6 tysięcy złotych wzwyż za sztukę (średnio w miocie jest 5-6 sztuk) tzw hodowca nie ”wyszedł na swoje”. Dogo Argentino to od 5 tysięcy za szczeniaka, a w miocie jest średnio 6 szczeniąt (kto nie robi BAER TEST, ”spyla” wszystkie.) Załóżmy miot, w którym jest sześć sztuk; pierwszy szczeniak pokrywa koszt krycia, drugi to koszt utrzymania miotu do momentu sprzedaży (a dodatkowo: hodowcy mają zniżki na karmy w niektórych firmach, zniżki u lekarzy weterynarii, których są stałymi klientami, niektórzy sami szczepią itp., itd.), trzeci niech będzie pokryciem kosztów uzyskania uprawnień hodowlanych (przyjmijmy, że to pierwszy miot, taki ”na start”), czwarty, to kasa na następne krycie (jeśli nie używa się psa koleżanki, z którą jakoś tam się ”dogaduje”), dwa pozostałe to już czysty zysk. Nie liczę ”dodatkowych” wystaw, bo naprawdę można zrobić 3 obowiązkowe, jakoś ”blisko domu” – ewentualna reszta, to widzimisię hodowcy. Jak pies jest mierny, to i pierdylion championatów nie zrobi z niego psa dobrego a tytuły nie mają wpływu na jakość szczeniąt (co widać, już choćby na fejsbukowcyh profilach hodowców i na ulicy, gdy mija się potomstwo tych wszystkich ”championów”.). Biorąc pod uwagę cenę za jednego szczeniaka ww ras nie dziwi w Polsce i 2 tysiące euro + … W tych „tańszych” rasach, to samo: też jest zysk, po prostu krycie kosztuje mniej, utrzymanie tyle samo, co w droższych.
Abstrahując od konkretnych ras: każdy kto potrafi liczyć doskonale rozumie, że gdyby ten biznes się nie opłacał, byle tipsiara albo znudzona pani domu, by się za niego nie brała. Analogicznie różne ”męskie typy” (czasem i spod ciemnej gwiazdy), które się ”hodowlą jarają”, nie ”inwestowałby” w budowę większej ilości kojców itp. Trzeba pamiętać też, że są TZW hodowcy rozmnażający więcej niż jedną rasę i mający więcej niż jeden miot w roku rozliczeniowym. Psy rozmnaża się, by móc je sprzedać.
Działania, ”ograniczenia”, przed którymi tzw hodowcy tak się bronią, wymienione powyżej rozwiązałby także kwestię pseudoinspektorów z pseudofundacji. Terroryzujących nie tylko hodowców, ale i zwykłych ludzi, którzy swoich zwierzaków nie rozmnażają. To nie jest tak, że nie można skonstruować dobrego prawa. Takie prawo po prostu zbyt dobrze by funkcjonowało i skończyłoby się tzw kręcenie lodów. Nie ma w Polsce jednej bazy chipów i, numerów tatuaży i danych pochodzących z metryk psów, w której rejestrowane byłby wszystkie psy. Nie ma takiej bazy nie dlatego, że to jest ”niemożliwe”, ale dlatego, że środowiskom lobbującym za zmianą prawa dotyczącego zwierząt, w tym i rozmnażania tych towarzyszących oraz ”pomagania im”, tak jest wygodnie. Każde środowisko lobbuje w kierunku, korzystnym z uwagi na własny interes.
Gdyby ”pies rasowy” nie wiązał się z kasą, nikogo by nie obchodziła jego definicja. W Sejmie wciąż się mieli… Czasem bardziej, czasem mniej, ale nieustająco… Bo to jest wielka kasa ”do chapsnięcia”.
Jeżeli nie ma żadnej prawdziwej instytucji, która ”ogarnia cały kynologiczny bajzel”, to na arenę wkraczają wszystkie te fundacje, ”fundacyjki” i pseudofundacje
Gdyby wszyscy ci etatowi ”miłośnicy psów” rzeczywiście chcieli rozwiązać problemy od lat nękające polskie psiarstwo (wybaczcie, ale słowo ”kynologia” zbyt często używane jest teraz do tego, by mordy wycierali nim sobie zwykli oszuści), pseudo.pro.zwierzęce organizacje nie miałby racji bytu. Istniałby porządek, w którym pseudomiłośnicy psów a w rzeczywistości ludzie nierzadko terroryzujący Bogu ducha winnych hodowców-amatorów, nie mieliby czego szukać. Ale ów porządek uniemożliwiłby finansowo korzystny chaos, z którym obecnie mamy do czynienia.
Trzaskanie miotów jest dla tzw hodowców wartością nadrzędną. Trzaskanie ich bez odpowiedzialności związanych z ”niezgodnością towaru z umową”, w znaczącej części bez ewidencjonowania zarobków, które ze sprzedaży psów pochodzą. Trzaskanie ich w pełnej …amtorszczyźnie. I karmiąc się marzeniami o tym, że ”W końcu dojedziemy konkurencję i monopol definitywnie będzie nasz!”. Z drugiej strony ”neutralizowanie skutków” braku odpowiednich regulacji prawnych jest jedynym co daje tym wszystkim ”fundacjom” i prawie ekoterrorystom pretekst do istnienia i ściągania kasy od ich ”patronów”. Są jak koncerny farmaceutyczne: nie chodzi o to, żeby pacjenta wyleczyć, ale by utrzymywać go w stanie, w którym jest chory i ciągle, i ciągle kupuje ”leki”. By utrzymać go w stanie, w którym po prostu ciągle finansuje dany koncern. Tylko ludziom spoza tego kynologicznego światka wydaje się, że ”przecież chodzi o to, żeby zapobiegać problemom, a nie walczyć z ich skutkami”. Nie ciągniecie kasy z tego, że te problemy są, istnieją, więc nie macie pojęcia o jaką kasę toczy się gra. I dlaczego celem istnienia tak wielu jest, by toczyła się nieustająco.
Rozmowy raz po raz wracające w środowisku tzw hodowców, o ”nakazywaniu ludziom nabywającym psy ich sterylizowanie lub kastrowanie”, prowadzone także na internetowych forach, bez oglądania się na to, które środowisko w największym stopniu odpowiada za rozmnażanie psów, porażają brakiem płynącego z nich poczucia odpowiedzialności państwa tzw hodowców, jakiejś autorefleksji… A chodzi o rozmnażanie praktycznie tylko pozornie, gdy przyjrzeć się temu z punktu widzenia potencjalnego konsumenta, odbywające się w ramach jakichś zasad, które niby decydują o tym, czy te psy można i czy ”powinno” się rozmnażać… Nikt z grona najliczniej rozmnażających nie chce opodatkowania hodowli, opodatkowania kasy ze sprzedaży każdego ze szczeniaków z osobna. Nikt nie chce prawa, w którym rozmnażanie psów obciążonych kalectwem traktowanie jest jako forma znęcania się ze szczególnym okrucieństwem. Nikt nie chce też rozstrzygnięcia kwestii lokalowych, związanych z rozmnażaniem psów, czyli wymogu, by psy wolno było rozmnażać jedynie w hodowlach prowadzonych na terenach wiejskich, na posesjach stanowiących własność hodowcy. A tym bardziej nikt nie chce przepisów, określających ścieżkę edukacyjną, którą musiałaby przejść osoba zamierzająca rozmnażać psy. Gdyby powyższe było określone czytelnymi przepisami, nie byłoby psudofundacyjnych biznesów i biznesików robionych na psim (i kocim) nieszczęściu. Więc po co skuteczne prawo? Jasne i łatwo egzekwowane prawo utrudnia kręcenie kynologicznych lodów.
Pomyślcie: czy gdyby ograniczono ilość kwalifikowanych do rozmnażania psów, do rozrodu dopuszczając jedynie osobniki przebadane pod kątem eliminacji schorzeń najczęściej nękających poszczególne rasy, rodziłoby się aż tyle szczeniąt? Czy gdyby hodowcą nie mógł zostać ”byle zapijaczony typ spod budki z piwem”, jak to właściwie jest możliwe dziś, a jedynie ktoś mający do tego odpowiednie kwalifikacje (przede wszystkim wykształcenie), ktoś dysponujący nie tylko odpowiednim lokum, ale i konkretnym zapleczem finansowym (umożliwiającym mu min. wypłacenie odszkodowań nabywcom, którzy zakupiliby od niego psy niezgodne z umową, obciążone wrodzonymi wadami), ktoś nigdy niekarany, nieposiadający niebieskiej karty, wolny od alkoholizmu, nigdy nieskierowany na leczenie psychiatrycznie, a przepisy jednoznacznie określałyby czy i jak, tj. na jakich zasadach odpowiedzialność za wchodzące w skład stada hodowlanego danej hodowli psy, rozkłada się na osoby wspólnie prowadzące gospodarstwo domowe i hodowlę, niepozostające jednak w związku małżeńskim (i nieprowadzące spółki), po to, by nie dochodziło więcej do sytuacji, w których konkubina/konkubent ”na zbity pysk” wyrzuca z domu konkubenta/konkubinę, który/która jednak także w dokumentach psów wpisany/a jest jako ich właściciel/ka, a mimo to psy trafiają ”pod opiekę fundacji”, która przeprowadza ”zbiórki na ich utrzymanie i leczenie”, czy polska kynologia byłaby na nieco wyższym poziomie niż dziś? Odpowiedź jest oczywista.
Ale rodzi kolejne pytanie: czy rozmnażanie tzw rasowych psów ma być sposobem na reperowanie domowych budżetów przez absolutnie wszystkich, którzy robiąc szczeniaczki te budżety chcą sobie podreperować? …
Zawsze, czytając jakieś doniesienia o ”fundacyjnych aferach” i ”pseudohodowlanych praktykach” bierzcie pod uwagę, że rzadko kiedy w tym środowisku podział jest czarno-biały: na ”złych” i ”dobrych”. I że ”nie będąc w temacie”, nie znając ”dokonań” ani tych ”dobrych, ani tych ”złych”, łatwo możecie stać się ofiarami manipulacji, więc się nie ekscytujcie.
Koniec części pierwszej.
Zuza Petrykowska
‚Feel Free to Disagree‚ i zostaw komentarz. Ale pamiętaj, że kopiowanie i wykorzystywanie całości lub fragmentów tekstu oraz zdjęć i/lub grafik bez zgody autora jest zabronione.